niedziela, 27 lipca 2008

Stan upadłości


Jeszcze nie udało mi się przeczytać słynnej książki p.t. "Człowiek, który pomylił swoją żonę z kapeluszem". (A może czytać ją należy dopiero po ślubie?). Jej przedmiotem nie są w każdym razie problemy małżeńskie a raczej problemy z głową. Tytułowy człowiek nie odróżniał żony od kapelusza na skutek skomplikowanego urazu pamięci. Ostatnio wzrasta moja ochota zapoznania się z tą pozycją. Od dawna bowiem podejrzewałem, że mój mózg selektywnie ignoruje rzeczywistość, ale teraz mam na to w końcu niezbite dowody.

Pokój, w którym mieszkam, ma jedno okno wychodzące na nieco zaniedbany ogródek przynależący do naszego domu. Suszarnia znajduje się w piwnicy, więc zamiast zbiegać po kąpieli w negliżu trzy kondygnacje w dół a potem wracać znów na górę, wywieszam zwykle ręcznik do suszenia za okno. Wykorzystuję do tego celu metalową konstrukcję markizy, w skład której wchodzi poprzeczka wprost jakby stworzona do suszenia ręczników. Nie raz już zdarzyło się, że ręcznik mój, zdmuchnięty przez wiatr z prowizorycznej suszarki, musiał awaryjnie lądować w ogródku. W styczniu dość niefortunnie zawisł na modrzewiu, o jakieś pięć metrów pode mną i lekko w lewo. Teoretycznie był do dosięgnięcia z okna sąsiadów spode mnie, ale tylko z pomocą jakiegoś wyrafinowanego bosakopodobnego narzędzia. Wymagałoby to interakcji z sąsiadami, a to zawsze wywołuje we mnie dreszcz niepokoju, tym bardziej, że musiałbym ich powitać z dziwnym sprzętem i żądać otwarcia okna. Dlatego pomyślałem, że może lepiej będzie zrobić wędkę z drucianego wieszaka i sznurka i spróbować samemu go złowić. No tak, ale nie było akurat sznurka, wieszaki wszystkie potrójnie zajęte, na głowie szkoła, narty i inne igraszki, więc może jutro a tymczasem czysty ręcznik.

I tak wisiał. Sąsiadom nie szkodził, bo od ich okna był za bardzo w prawo, mnie się nie narzucał, bo do zarośniętego chaszczami ogródka zachodzę bardzo rzadko, a w zimie to już w ogóle. W końcu na wiosnę "dojrzał" i po jakiejś grubszej wichurze spadł na ziemię. Wyjrzałem kiedyś rano - patrzę - leży, pokryty igłami z modrzewia i ogólnie stęskniony pralki. "W drodze do szkoły." - pomyślałem i poszedłem jeść śniadanie. W drodze do szkoły jednak oczywiście miałem w głowie wszystko z wyjątkiem ręcznika. I za parę dni znowu go zobaczyłem. "Nie, to tak dalej być nie może. Będę zaraz szedł zrobić pranie, po drodze go wezmę." Ale z chwilą, kiedy odchodziłem od okna, wspomnienie ręcznika znikało.

Mijały tygodnie. Aż w końcu którejś niedzieli zaświeciło mocniej słońce i podszedłem do okna by wyjrzeć na świat i na mój ręcznik. Nie muszę chyba wspominać, że przypomniałem sobie o nim oczywiście dopiero tuż przy szybie. Spojrzałem na dół - a tam pusto! Poprzedniego dnia akurat przypadło coroczne sprzątanie ogródka i niestety widocznie objęło również ostateczne rozwiązanie kwestii ręcznika. Muszę przyznać, że darzyłem go pewnym sentymentem, choć pokryty był szkaradnym zielono-brązowym wzorem o tematyce hippicznej. Skłamałbym jednak pisząc, że jego utrata pogrążyła mnie w otchłani rozpaczy.

Ale już kilka miesięcy później historia powtórzyła się, tym razem z jasnoniebieskim. I znów to samo - gdy wyglądałem przez okno, ogarniało mnie mocne postanowienie zabrania go z dołu przy najbliższej okazji. Tylko, że po odejściu o pół metra od okna problem rozwiewał się w niebycie, przestawał istnieć. Aż w końcu którejś nocy rozpętała się straszna burza. Zwykle śpię jak kamień, ale było duszno i jakoś tak się wierciłem w półśnie aż w końcu obudziło mnie wrażenie, że ktoś robi mi zdjęcia. Burza była wspaniała - na chwilę usiadłem bezpieczny w pościeli, patrząc na pioruny walące pęczkami i słuchając grzmotów nadciągających gdzieś tam ze wschodu, od gór. Czułem się przez chwilę może jak Wagner, Goethe albo C.D.Friedrich, ale zaraz potem sceptycznie zasnąłem. Kiedy rano chciałem sięgnąć za okno po mój ulubiony, nowy, zielony ręcznik, okazało się, że skutkiem nawałnicy dołączył do swojego poprzednika w ogródku. Tego było już nadto. Najwyższym wysiłkiem woli udało mi się utrzymać w pamięci ręczniki i pokonać odwracające uwagę od ważnych rzeczy poranne rytuały mycia się i śniadania. Zszedłem na dół. Minąłem skrzynkę pocztową z jej potencjalnie hipnotyzującą zawartością, zignorowałem rosnący przy wejściu rododendron, którego widok wywołuje we mnie automatyczne skupienie na zadaniach bieżącego dnia i dotarłem do ogródka. Tym razem udało się - były oba. Niebieski ktoś litościwie odwiesił na rdzewiejącą beczkę a zielony, już prawie suchy, wisiał na wielkim krzaku rozmarynu. Może więc nie jest ostatecznie jeszcze ze mną tak źle i, jeżeli będę nad sobą pracował, to o ile się kiedykolwiek ożenię, uda mi się nie pomylić własnej żony z kapeluszem.

***

Zielony na skutek przypadkowego zbliżenia intymnego z rozmarynem kompletnie przeszedł jego zapachem. Poza tym był zupełnie czysty, więc gdy wysechł, wytarłem się nim po najbliższej kąpieli. To nie była dobra decyzja, ale teraz przynajmniej już wiem, jak się czuje n.p. kurczak przygotowany do pieczenia. Mój aromat utrzymywał się przez cały dzień i aż do wieczora wszystkie rozmowy nieuchronnie schodziły na temat jagnięciny.

Ścieżka dźwiękowa niezwiązana z tematem chyba w żaden sposób. A może jednak w jakiś? Pewnie tak. Może sobie przypomnę, jak wyjrzę przez okno. Tylko co z tego, skoro zaraz znów zapomnę? Jamie Liddell: Multiply (Marysia zidentyfikowała miasto - to Monachium)

Na zdjęciu widok z kuchni na dom szalonych sąsiadów z dantejskim tarasem na którym jest regularnie opalane, grillowane, grane w pamperki i słuchane muzyki bardzo głośno. Bezpośrednio pod tarasem rośnie ów działający na mnie podprogowo rododendron.

sobota, 28 czerwca 2008

Hermetyczno-sympatyczna

Korzystając z idealnej pogody wziąłem rower i pojechałem pięćset metrów pod górę zrobić w końcu porządne zdjęcia kilku smakowitych mieszkaniówek ulokowanych po 'mojej' stronie doliny. Wśród nich szczególnie bliski mojemu wybrednemu sercu jest dom przy Sädlenweg zaprojektowany przez AFGH. Żeby przeciętnemu fanu architektury szwajcarskiej uświadomić, który to, zwykle wystarcza powiedzieć, że to ten ocynkowany. Ale oczywiście operujemy wtedy haniebnym uproszczeniem. Tam się przecież tyle dzieje: rzut powyginany, trzon betonowy, stropy drewniane, okna panoramiczne, mieszkania dziwnie zaplecione.
Przystanąłem więc sobie tam, mokry od potu letnio-rowerowego i jąłem kontemplować możliwe ujęcia. A fascynuje mnie zawsze, przybysza z kraju pancernych ogrodzeń, że dom może nie mieć płotu. Stoi po prostu na skarpie, ogród ma z tyłu i tylko psychologiczna bariera powstrzymuje przed wejściem na trawnik. Ale nie mnie, bo ja na ten trawnik, który chwilę wcześniej pracujący właśnie kosiarz skosił, delikatnie wszedłem. Nie stało mi jednak tupetu, żeby po chamsku wtargnąć do ogródka, więc zrobiłem co się dało od frontu i już zbierałem się do odjazdu, kiedy zauważyłem, że nieostrożny kosiarz zostawił uchylone drzwi wejściowe. Pomyślałem: dobra nasza - zajrzę do środka i zdejmę hol. I kiedy nie przestępując progu mierzyłem, jakby tu zmieścić jednocześnie w kadrze żyrandol i fikus, w kadr weszła mi (boso) mieszkanka i zapytała bez ogródek, czy jestem architektem. Z rozkoszą odpowiedziałem, że owszem, na co ona zaproponowała mi, żebym zrobił sobię zdjęć w holu ile dusza zapragnie a potem, jeśli chcę, w jej mieszkaniu.
Kobieta wydała mi się nieco dziwna - miała na czole naklejoną sporą niebieską papierową kropkę a jej sukienka była jakby zszyta z różnych kawałków pomarańczowych szmat. Zaczęło we mnie kiełkować podejrzenie. Na tyle, na ile pozwoliła mi moja prymitywna, uboga w formy grzecznościowe niemczyzna dziękowałem jej za niespodziewaną życzliwość i od słowa do słowa wyjawiłem, że ETH, że z Polski, na co ona że była, że miała wystawę, i wtedy moje podejrzenie przerodziło się w pewność - to był nie kto inny tylko Pipilotti Rist. I kiedy ją zapytałem i potwierdziła, że tak to ona, to już dalej, że Sosnowska, że Sasnal i żebym poszedł za nią do sypialni, to mi coś pokaże, tylko żebym zdjął buty. I poszliśmy i pokazała mi swoją... kolekcję oryginalnych fotografii Jana Smagi i Anety Grzeszykowskiej, tych z rzutami mieszkań. Następnie rozmawialiśmy o jej pracach, podczas gdy ja robiłem w pośpiechu liczne fatalne, jak się później okazało, zdjęcia.
Potem dostałem szklankę wody, poznałem jej bardzo miłego czteroletniego synka, który siedząc w wannie poinformował mnie, że Polska odpadła z mistrzostw, oraz (prawie) jej męża, którym okazał się być krzepki kosiarz. Prawie, bo pozdrowiliśmy się tylko z dystansu w ogródku. Zanim odszedłem, pani Rist opowiedziała mi jeszcze, że mieszkanie architektów (Andreasa Fuhrimanna i Gabrielle Hächler, skądinąd autorów projektu) na samej górze jest zupełnie inne, sterylne i wystylizowane. Odparłem w nieudolnej próbie komplementu, że dlatego właśnie architektom tak dobrze robią związki z artystkami. Natychmiast przygniótł mnie ciężar tej niewydarzonej elokwencji, pożegnałem się szybko i umknąłem obmyślać w domowym zaciszu esprit d'escalier.

Fotografii więcej nie będzie, bo na ujęciach z ogródka widać pościel wywieszoną przez okna, wnętrza bardzo prywatne a mnie nie stać na prawników.

Ścieżka dźwiękowa dedykowana zdecydowanie mojej nie w pełni wykorzystanej fotograficznie dobrodziejce: The Knife - Heartbeats. Z różnych przyczyn. Po pierwsze - bo klip bardzo dziwny, jak sama PR, co też artystce w pełni przystoi. Po drugie - bo kolorowe kule z teledysku pasują jak ulał a) do kropki na czole; b) do tajemniczej żółtej purchawy w ogródku. Po trzecie - bo piosenka heartbeats jest po prostu świetna, jakkolwiek przyznaję, że może nieco łatwiej przyswajalna w coverowej wersji Jose Gonzalesa. I po czwarte - bo to zawsze miło posłuchać bicia serca.

sobota, 15 marca 2008

Bazyleapidarium

Już dwukrotnie odwiedziłem Bazyleę, ale dotąd nie byłem w stanie nic o tym napisać. Wrażenia liczne, krótkie, powiązane bardzo luźno - ani w tym wątku przewodniego, ani barwnych postaci, wokół których można by opleść intrygę. Albo raczej aż za dużo wszystkiego. A z samych opisów przyrody i Mickiewicz nie naleje. Ale gdy jechałem ostatnio pociągiem relacji Chur-Zurych naszła mnie myśl, że może po prostu trzeba zmieścić niewygodną treść w jakiejś wygodnej formie. Dlatego teraz następuje bazyleapidarium.

Sub-primus lapis imago. Komiks dla architektów - 60 sekund H&dM.

Lapis 1. Czy ktokolwiek jeszcze w Warszawie pamięta Bazyliszka? Złota Kaczka i Bazyliszek zasługują na odkurzenie, nowy marketing i światową karierę, do której są stworzeni. Renesans Bazyliszka byłby wspaniałym pretekstem do nawiązania braterskich stosunków z Basel - miastem, z ktorego prawdopodobnie Bazyliszek emigrował do Polski za chlebem i/lub dziewicami.

Lapis 2. Poszedłem na wystawę Action Painting w Fundacji Beyelera i podwójnie dobrze zrobiłem. Po pierwsze action painting dotychczas mnie odrzucało, a jednak coś w nim jest, jak stwierdzam. Najbardziej przemówił do mnie Pierre Soulages, może ze względu na nazwisko kojarzące się z ulgą. Jackson Pollock na filmie dokumentalnym nie przypomina zupełnie Eda Harrisa, który go odtwarzał w Hollywood. Jest mniejszy, bardziej łysy i jakiś taki elegancki. Po drugie, Renzo Piano zrobił tam kawał dobrej roboty dziesięć lat temu. Muzeum w środku jest znacznie większe, niż się z zewnątrz wydaje a na zewnątrz wszystko już bardzo dostojnie zarosło i prezentuje się niezwykle klasycznie.

Lapis 3. W sklepiku Beyelera trafiła mi się miła mini-przygoda. Spotkałem bardzo ładny młynek do pieprzu, w którym zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Poznaliśmy się bliżej, tzn obejrzałem go dokładnie i niestety szybko znalazłem jego wstydliwą, przerażającą, nieludzką cenę. Okazało się też, że znam rodziców: ojcem jest Peter Zumthor a matką Alessi. To przyjemne, że Peter nadal umie mnie czymś zaskoczyć. Przedmiot piękny, ale kosztował słono, a że i bez młynka za dużo pieprzę, to ostatecznie go nie kupiłem.

Lapis 4. W Renie można pływać. Wzdłuż rzeki wiszą koła ratunkowe z podpisem: "schwimmen in der Rhein? aber sicher!" - "pływanie w Renie? - pewnie!". Pewna miła badaczka mysiej prokreacji powiedziała mi kiedyś, że w lecie spływa Renem codziennie. Mówiła też, ze można kupić specjalną wodoszczelną torbę, która umożliwia spływającym transport suchej odzieży. Genialne. Mam nadzieję dożyć dnia, kiedy będę mógł się wykąpać w Wiśle w centrum Warszawy bez ryzyka nieodwracalnych zmian skórnych.

Lapis 5. Zurych to miasto luźno rozrzuconych willi. Bazylea to MIASTO.

Lapis 6. Gigant farmaceutyczny Novartis, powstały z fuzji koncernów Ciba-Geigy i Sandoz dysponuje nieograniczonymi funduszami i Danielem Vasellą - CEO, który ma kompletnego hysia na punkcie nowoczesnej architektury. Tereny Novartis zajmują całą ogromną połać blisko centrum miasta. Tam szalony dyrektor wznosi miasteczko R&D dla aptekarskich nadludzi. Nazywa się to Novartis Campus i kolejne bloczki budują tam tuzy architektoniczne. Sanaa, Zumthor, H&dM etc. Szkoda tylko, że podludzie tacy, jak ja muszą sterczeć za płotem. Dlatego moja rada dla wszystkich szefów wielkich korporacji, którzy teraz czytają szwajc: róbcie, chłopcy, fajne domy i wpuszczajcie do nich studentów (jak Vitra), bo kiedy odgradzacie je stalowym płociskiem to wychodzi wam marny PR.

Lapis 7. Nad Renem stoi sobie muzeum Jeana Tinguely zaprojektowane przez Mario Bottę. Jaki Botta jest - każdy widzi. Warstwa ciasta, na to warstwa kremu, i znowu warstwa ciasta, i znowu warstwa kremu i tak ad libitum. Paseczki, kamyczki, kółeczka, klocuszki, aż zemdli. Ale dokładnie po drugiej stronie rzeki przybyło kilka lat temu ładne nowe Breitezentrum SABarchitektów. Wizyta obowiązkowa, można zamiast Botty.

Lapis 8. Dobrze jest mieć przewodnik ale lepiej jest mieć przewodnika. Gdyby nie oprowadzał nas Ralph (którego typowałbym na aktualną reinkarnację Oscara Wilde'a, ale niestety odrzuciłem koncepcję wędrówki dusz) nigdy nie dotarlibyśmy do wspaniałego Antonius Kirche. Ten katolicki kościół wylano z betonu, kiedy beton był jeszcze nowinką techniczną. Zdecydowanie jedna z lepszych nowoczesnych świątyń w jakich byłem. Doskonałe witraże, mój patron, słowem: pobożne z pożytecznym.

Lapis 9. Pogięty bloczek Millera&Maranty w Schwarzpark to rozkosz architektoniczna. Szkoda, że wszyscy to już od dawna znają i nie mogę być tym, który pierwszy przedstawi go światu. Żałuję też, że nie udało się dostać do środka, ale jest tak ładny, że przy najbliższej wizycie w BL chyba znów spróbuję.

Lapis 10. Szał-łagier z zewnątrz wygląda po prostu fantastycznie. Do środka można się dostać tylko z okazji wystawy, albo na zmaówienie, jak się jest bogatą kunst-szychą. Ale szczęście jest blisko, bo od kwietnia otwiera się wystawa Sosnowskiej. Jadę!

Lapis 11. Ścieżkę dźwiękową, bez specjalnego związku z dzisiejszą treścią, dedykuję wszystkim osobom urodzonym w roku 1979, w tym sobie. The Smashing Pumpkins - 1979. Kurczę, co za wspaniała piosenka!

niedziela, 9 marca 2008

3D - trzy domy

Dwudziestego szóstego lutego wysłuchałem wykładu Christiana Kereza, podczas którego utwierdziłem się w przekonaniu, że Warszawa wygrała los na loterii zdobywając muzeum sztuki nowoczesnej jego projektu. Oprócz Muzeum, które znam, pokazał też szkołę w Leutschenbach (o której już tu kiedyś było) i mały domek dla dwóch rodzin, który też już wcześniej mi przemknął na zdjęciach. Mówił, że to gdzieś w Zurychu, ale gdzie dokładnie - nie powiedział. Kerez zasłużenie dostał takie brawa, jakich jeszcze w audytorium ETH po żadnym wykładzie nie słyszałem. A ja dopisałem domek do mojej długiej listy obiektów do obejrzenia w Szwajcarii i tam sobie spokojnie wisiał.
Czasami zdarza się taki dzień, kiedy nie dość, że się mnóstwo ciekawych rzeczy dzieje, to jeszcze następują jedna po drugiej w doskonałej kadencji i nie trzeba z niczego rezygnować - i wóz i przewóz. I właśnie w ubiegły czwartek kolejne atrakcje edukacyjne tak się ułożyły, że wylądowałem po ostatnim wykładzie około dziesiątej wieczorem w środku miasta. Wraz z miłym towarzystwem zdecydowaliśmy się ukoronować dobę skromną libacją w jednym z pobliskich lokali. Kompletne uwędzenie odzieży w dymie tytoniowym okazało się być tym razem ceną wartą zapłacenia, bo rozmowa toczyła się wspaniale. Kiedy zeszliśmy na temat Kereza, to wypłynął ów domek z mojej listy i od jednego z interlokutorów dostałem dokładny adres. Stoi sobie, jak się okazało, po północnej stronie jeziora, powyżej tak zwanego 'Goldküste' - złotego brzegu, czyli na droższym, słonecznym stoku doliny.
Dziś po obiedzie wybrałem się do Witikonu go obfotografować. Okazał się być naprawdę niewielki, ale ostry, jak żyletka. Czysta przyjemność.
Syty jakości, do domu postanowiłem wrócić piechotą wietrząc płuca w świeżym powietrzu górskich przedmieść Zurychu. Po drodze trafiły mi się jeszcze dwa świetne znaleziska. Obok kolejki Dolderbahn odkryłem tajemniczą białą willę. Nie wiem, kto to rysował, ale się dowiem. Tchnęło z niej kasą, o której nawet nasze złote buraki raczej tylko śnią, i klasą, która w ogóle burakom nie grozi. A kilkaset metrów dalej - domek własny Mike Guyera, połowy duetu Gigon&Guyer. Mike, jak mi wyjawiono podczas czwartkowego wędzenia, ożenił się z sekretarką Rema Koolhaasa.
Na deser przemknąłem jeszcze przez mieszkaniówkę Sonnengartenstrasse, klasykę Gigon&Guyer, która nie przestaje mnie zadziwiać i zachwycać, ilekroć tamtędy przechodzę.

Ścieżka dźwiękowa: piosenka, która ostatnio przykleiła mi się do ucha i nie daje się odczepić w żaden sposób. Amy Winehouse - Valerie. Tam jest w pierwszym wersie kawałek o widoku ponad wodą - czyli w sam raz na dzisiaj.
Well sometimes I go out, by myself, and I look across the water
And I think of all the things, of what you're doing, and in my head I paint a picture
Since I've come home, well my body's been a mess, and I miss your ginger hair, and the way you like to dress
Oh won't you come on over, stop making a fool out of me, why don't you come on over, Valerie

piątek, 29 lutego 2008

ene due like fake

obraz kontrolny
Ostatnio chodzę nieco rozkojarzony. Może to wiosna? W powietrzu jakby coś się czai, na trawnikach kwiatki kiełkują, studentki rozgogolone rozpoczęły roboty polowe: orzą komórami, sieją notatkami i rzucają słowa na wiatr. Udziela mi się widocznie. Dzisiaj na przykład wziąłem ipoda, założyłem słuchawki, włączyłem czajnik i zastanawiałem się dlaczego nie gra.
Takie rzeczy to są tylko niegroźne igraszki. Ale gorzej było dwa dni temu. Jadąc do szkoły błądziłem beztrosko myślami gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie, pomiędzy niebieskimi migdałami, szklanymi domami i faramuszkami. Po wylądowaniu na planecie ETH spostrzegłem, że pozostawiłem w autobusie torbę z tonami ważnych papierów, kalendarzem i najnowszym numerem WERK, który nabyłem byłem poprzedniego dnia. A i torby pożałowałem - nowa czarna szpanerska z płótna, z nadrukiem BAUHAUS, na dodatek to był prezent, ergo - dół. Na nic sie zdała mobilizacja - pomimo spędzenia następnej godziny na ganianiu po Zurychu pojazdów, w których mogłem ją zostawić (przy życzliwym udziale pań z ZTM, które wskazywały mi przez telefon, gdzie i kiedy mogę złapać kandydujący trolejbus) nie znalazłem i poddałem się. Zgłosiłem zaginięcie przez internet, ale w miarę, jak opisywałem w formularzu kolejne szczegóły utraconego mienia, moja nadzieja na jego odnalezienie malała. Pod wieczór pogodziłem się z rozstaniem, przestałem zwracać się do siebie w myślach per 'ty ośle' i zrezygnowany poddałem się muzykoterapii.
Najgorsze w gubieniu rzeczy jest to, że zawsze 'po' tracę do siebie zaufanie. Raczej nie ufam osobom, które rozpylają dobytek po mieście a tu nagle, ciach! - i sam należę do przypadkowych altruistów. Wczoraj jeździłem tramwajem trzymając cały czas plecak na kolanach i obsesyjnie sprawdzając po pięć razy, czy nigdzie nic nie zostawiłem. Portfel? Jest. Klucze? Są. Aparat? Mam. Mała żółta karteczka z zapisanym bardzo ważnym czymś? Mam. Sweter, okulary? Na sobie. Czyli mam. Mózg? Choroba, chyba został na przystanku. A może dziś go w ogóle nie brałem?
Dziś rano padał deszcz i zaraz po przebudzeniu naszła mnie wizja rozmiękającego gdzieś na pętli świeżutkiego numeru WERK, walających się notatek z wykładów i mojego czerwonego kalendarza, który powoli puchnie, w miarę jak woda z kałuży namacza kartki w kierunku od krawędzi do grzbietu. Potem w drodze do łazienki przeszedłem płynnie do wyobrażania sobie, jak podły kierowca trolejbusu z ogromnym kolczykiem (czemu?) wraca po pracy do domu i daje moją torbę z bauhausem swojemu chłopakowi, który co prawda wykłada na codzień chemię w Migrosie, ale zawsze kręcił go funkcjonalizm i dlatego w podzięce szepce mu do ucha 'Grrrrrrrrropiussssssss!'. Gdy chrupałem müsli, objawiła mi się scena w Fundgrube - to są takie sklepy, w których handluje się rzeczami pozostawionymi w pociągach i innych miejscach a przez nikogo nieodebranymi. Wielka murzynka z dzieckiem u piersi właśnie kupowała w nim za dwa franki moją torbę, kiedy okazało się, że pora kończyć śniadanie i ruszać.
Po serii kontroli, czy nic nie zostało zapomniane byłem prawie gotów do zerwania banderoli i uruchomienia podróży na uczelnię. Postanowiłem jeszcze pro forma rzucić okiem na stos poczty, który przez brak na naszej skrzynce naklejki 'keine werbung' składa się zwykle w 95% właśnie z werbung. I nagle słońce wzeszło, ptaszęta się rozćwierkały, dzwony zadzwoniły a króliczki rzuciły mi się na szyję, bo pod warstwą promocji leżał list z Fundbüro Zürich donoszący o odnalezienu mojej zguby.
W euforii wydałem mnóstwo pieniędzy na książki. Zarezerwowałem też pewną pulę na nagrodę dla znalazcy (w liście stało, że jest możliwość wynagrodzenia poczciwca) ale przy odbiorze poinformowano mnie, że uczciwa szoferka odniosła, nie pozostawiając personaliów. Kasa na nagrodę przypadnie wobec tego świętemu Antoniemu, który jest kapitalnym świętym i jeśli ktoś nie był bierzmowany a będzie i potrzebuje pomysłu na patrona to gorąco polecam.

Ścieżka dźwiękowa wiosenno-euforyczno-jazzowo-królicza: Björk - It's Oh So Quiet
torba borba ósme smake deus deus kosmateus i morele baks.

wtorek, 26 lutego 2008

ECH

O rany! Ależ bym tu coś napisał chętnie. Ale niestety - dzisiaj muszę sobie odmówić tej przyjemności. Siedzę zakuty w dyby i próbuję coś robić, a idzie mi okropnie. O szóstej jest wykład i jakoś muszę czas do tej szóstej zabić, tzn skierować kreatywność w stronę, w którą powinna ale zdecydowanie dzisiaj nie chce. Dziś chyba po prostu jeden z 'tych dni' - powinienem był zostać w łóżku. Teraz mam pomysł - pójdę po herbatę. Ale może herbata powinna być nagrodą? Nie, potrzebuję jej teraz. Idę. Daję sobie jeszcze trzy zdania. Pierwsze: na ETH pachnie dziś oborą, bo słońce zaświeciło i nawóz zmiękczyło. Drugie: gdybym chciał/mógł do końca zmarnować czas dzisiaj, kliknąłbym tutaj i eksplorował miliony świetnych linków do czwartej nad ranem. Trzecie: Sarah, Vaughan!

poniedziałek, 25 lutego 2008

Vals

W piątek rano wstałem z łóżka i udałem się prosto do odległej o 170km wanny. Pojechaliśmy samochodem W.Z., która prowadziła. Zabraliśmy jeszcze współpolaka P.W. i dwóch Chińczyków. To był dla wszystkich doskonały interes, bo dzięki dodatkowym pasażerom podróż wyniosła na głowę równowartość jednej trzeciej ulgowego biletu kolejowego. Dzięki pewnej dociekliwej osobie wiem już od pewnego czasu, że ten rodzaj oszczędności ma nawet nazwę - car-pooling. Co prawda roztargniony azjata Sunan Tu kosztował nas pół godziny cennego czasu i paliwa, bo trzeba było zawrócić na autostradzie po plecak, który zostawił na stacji benzynowej, ale i tak się opłaciło i zdążyliśmy na 11 do Vals, gdzie już czekała reszta grupy.
Tym razem to ja wystąpiłem w roli kaowca. Nauczony doświadczeniami starszych kolegów miesiąc wczesniej zadzwoniłem do term, żeby zarezerwować miejsca na sobotę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy miła pani w słuchawce oznajmiła, że weekendy ma zabukowane do wiosny. Cóż było robić - wziąłem piątek. Na mojego maila o planowanej higienie odpowiedziało piętnaścioro chętnych i tyle też miejsc zarezerwowałem.
Pomimo wielokrotnie ponawianych próśb o powiadomienie w razie zmiany planów na tyle wcześnie, żeby jeszcze dało się odwołać rezerwację, trzy osoby zrezygnowały mailowo w noc przed wyjazdem. Jeden Amerykanin w ogóle bezczelnie zadzwonił z łóżka żeby powiedzieć, że się nie kąpie, kiedy my właśnie wjeżdżaliśmy do Chur. Zrugałem ostro przedstawiciela najpotężniejszej nacji świata i jak zwykle postanowiłem, że ostatni raz cokolwiek organizuję. Szykowałem się na intensywne świecenie oczami przed retoromańską recepcjonistką, ale na szczęście to ona powitała nas słowami, że system się zawiesił i że przeprasza i że zaprasza.
Jeżeli kiedykolwiek zajmę się nauczaniem, tak jak mi to kiedyś przepowiedział Olgierd Jagiełło, to moje pierwsze seminarium p.t. 'jak oszukują nas fotografie architektury', odbędzie się przy wejściu do term w Vals. Tego wejścia nie ma na żadnym zdjęciu - jest tak żałośnie niereprezentacyjne i obskurne, że dopiero teraz zacząłem żałować, że go nie sfotografowałem. Wchodzi się mianowicie przez zwykłe metalowe drzwi osadzone w betonowej ścianie niskiej przybudówki nienajlepszego hotelu z lat '70 do długiego kiszkowatego korytarza, w którego połowie pojawia się niewielka recepcyjka. Drogę oświetlają chamskie świetlówy przesłonięte jedynie panelami ze stalowej siatki o wyglądzie i wdzięku starych rajstop. Być może Zumthor chciał w ten sposób przez kontrast przygotować gości na następujące później delikatesy. Bo dalej delicje zumthorowskie rozgrywają się w precyzyjnie zaplanowanej sekwencji.
Aperitif. Szatnie. Ktoś opowiadał mi, że mają nastrój lupanaru i chyba coś w tym jest, jakkolwiek z pewnością potwierdzić nie mogę. Czarny sufit, punktowe światło, bordowy fornir i chromowane numerki. Niekoedukacyjne, ale i tak rozbierałem się w wielkim pośpiechu.
Schody. Po obmyciu pod mrocznym prysznicem za jedwabną zasłonką schodzi się po wielkich majestatycznych schodach z mosiężną poręczą na poziom kąpielowy. W centrum znajduje się główny basen (33 st. Cels.) otoczony pudełkami-kolumnami kryjącymi różne atrakcje. Dookoła basenu można chodzić, siadać na ławach, wieszać płaszcze kąpielowe na specjalnych mosiężnych 'trzepakach', czaić się na wolny leżak i, jeżeli jest się wystarczająco zuchwałym studentem architektury, robić zdjęcia z biodra zamaskowanym za pomocą ręcznika aparatem.
Przystawki. W rogu hali łaziebnej są małe schodki, po których schodzisz do ciasnego dołu z gorącą wodą. Jest tam dziura w scianie, zaledwie rozmiarów człowieka, którą przeciskasz się do małej komórki z kamienia łupanego. Woda bulgocze a z sufitu płyną dziwne dźwięki. Nowy wymiar przyjemności.
Albo: wchodzisz do kamiennego pudełka pomalowanego w środku na rudoczerwono i od początku gorzko żałujesz - w środku ukrop. Najpierw gęsia skórka, potem każdy włosek pokrywa się bąbelkami a pot bije na czoło. Ale siedzisz grzecznie, bo każde poruszenie wywołuje bezlitosne fale świeżej gorącej wody a nie ma skąd dopuścić zimnej. W końcu czujesz się jak gotowy pieróg i wyskakujesz. Cały parujący dostrzegasz zaraz naprzeciwko wejście do pudełka z mosiężnym oznaczeniem 14C. Jak bardzo zimna może być zimna woda - przekonajmy się. Bardzo zimna: co jakiś czas wybiega stamtąd po serii krzyków ciężko dysząc głeboko schłodzony pierożek. I dopiero po wyjściu z lodowni robi Ci się naprawdę gorąco.
Inne pudełko: woda z płatkami rumianku. Bardzo przyjemna, dopóki ktoś nie zażartuje, że te płatki to naskórek starego Szwajcara.
Wielkie pudło: w środku czarno jak w pudle i trzy olbrzymie mosiężne prysznice. Z jednego leci deszcz, z drugiego pojedynczy strumień a trzeci to wąż strażacki.
Małe pudełeczko. Wewnątrz woda ciecze z rurki na żółty reflektor w podłodze. Na barierce wiszą mosiężne kubeczki, którymi możesz pić wodę. Sprawdziłem - ma smak krystaliczno-metaliczny.
Danie główne. Z dookólnej promenady wchodzi się do niewielkiego podłużnego baseniku z dziurą w szybie, przez którą można wypłynąć na zewnątrz. I o to właśnie chodzi. Pływasz sobie pod otwartym niebem w parującej ciepłej wodzie a wokół Ciebie ośnieżone góry. Ha ha ha - taaaak. Dla zwiększenia tej niebiańskiej przyjemności można jeszcze dodać hydromasaż poprzez wpłynięcie pod któryś z trzech strumieni wody, które tryskają bezustannie z trzech ogromnych mosiężnych 'kranów'.
Deser. Kiedy skóra na dłoniach i stopach pomarszczy się już dokumentnie, pora wybrać się do łaźni parowej. Wchodzi się przez pomieszczenie ablucyjne z prysznicem i miejscem na ręczniki. Potem mijasz gumową zasłonę i przechodzisz do czarnego, ledwo oświetlonego, wypełnionego aromatyczną parą przedziału z dwoma kamiennymi ławami i kolejną zasłoną. Za nią kolejny przedział, ale więcej pary i cieplej i znowu gumowa zasłona. W trzecim przedziale jest naprawdę gorąco, prawie nic nie widać a na końcu stoi dziwny obelisk, z którego sączy się odurzający, wonny tuman. Jeżeli Chińscy barbarzyńcy najadą Szwajcarię i pokonają jej walecznych obrońców, to w tej łaźni napotkają gotowe idealne miejsce na ekskluzywną palarnię opium.

Na terenie term obowiązuje zakaz fotografowania. I nic dziwnego, bo kto by chciał, żeby jego obnażone starcze ciało wystawiane było przez obcych fotoamatorów na widok publiczny w internecie. Ja jednak dopuściłem się tego wykroczenia z miłości do kamienia i betonu. Dlatego teraz, dopóki mnie nie aresztowano, można zobaczyć, jak beztrosko bawią się zamożni emeryci w cudownych wnętrzach Zumthora.

Ścieżka dźwiękowa: smukłe ciało trąc frotem nie pamiętasz już o tem jak czekałem z łopotem spragnionych ust.

Ski-head

Komentarz wstępny: jeżeli nic się tu nie dzieje, to nie należy zgrzytać zębami, tylko czekać cierpliwie. Milczenie nie oznacza, że zbijam bąki, tylko że dzieje się tak dużo, że nie nadążam z pisaniem.
Myli się ten, kto sądzi, że mój pobyt w Szwajcarii składa się z samych przyjemności. Bo zdarzają się przecież też prawdziwe rajskie rozkosze. Zeszły weekend upłynął mi w Kleine Scheidegg. Narciarski wypad zorganizowali dwaj moi 'koledzy z klasy'. Udział wzięli wszyscy uczestnicy programu z wyjątkiem usprawiedliwionego kolegi Ralpha, który ma już koło pięćdziesiątki, żonę, pracę w Bazylei oraz wygląd i maniery przywodzące mi na myśl Oscara Wilde i dlatego lepiej pasowałby w Stambule niż w Alpach.
Napisane jest: prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niżby bogaty miał wejść do Królestwa Niebieskiego. Szwajcarzy prawdopodobnie dobrze się nad tymi słowami zastanowili i po namyśle zbudowali kolej na przełęcz Jungfrau - tu bogacz może rzucić okiem, jak wygląda raj a przy okazji uczynić ważne kroki na drodze do ubóstwa. Kleine Scheidegg (Małe Rozstaje) to ostatnia stacja przed wjazdem na szczyt. W zimie nie docierają tu samochody - można wjechać tylko koleją zębatą. I ja nią tam w piątek wieczorem wjechałem. Tej podróży nie zapomnę nigdy. Pociążek jechał mniej więcej 10km/h po nachylonym torze, wzdłuż przepaści, a przede mną przesuwała się w ostatnich promieniach słońca granatowo-niebiesko-pomarańczowa perspektywa alpejskiej doliny. Następne dwa dni były po prostu mistyczne. Niebo błekitne nade mną, gorące śniadanie we mnie i do piątej po południu zamiana energii potencjalnej na kinetyczną przy bardzo niewielkich stratach na tarcie.
Mieszkane było w dwanaście osób na czterech potrójnych barłogach (lub jak kto woli sześciu zestawionych po trzy piętrusach). Kto jednak oczekiwałby w tym miejscu 'scen', ten widocznie nie wie, co się dzieje z człowiekiem, który spędził cały dzień w śnieżnym opiekaczu, przy pierwszym kontakcie z pościelą. Traci się momentalnie przytomność i odzyskuje ją dopiero o siódmej rano, gdy zaparowany, nagrzany pokój wypełni szurum-burum pierwszych poszukiwań ręcznika/kremu/skarpet/gogli. Ale oczywiście poznaliśmy się wszyscy nawzajem znacznie lepiej. Hiszpanka, Grzeczynki i Chińczycy wymagali specjalnej troski, jako że stawiali pierwsze kroki na nartach. Wspólne kolacje upływały na międzynarodowych docinkach, żartach i wygłupach. Na szczęście przygotowałem się odpowiednio i na zadawane po trzech piwach pytania, czy jest cokolwiek sławnego z Polski oprócz 'shoe-polish' recytowałem sukcesy Małysza i Sikory, przybliżałem ignorantom Skłodowską-Curie (to ona była Polką?), Ignacego Łukasiewicza, Cud nad Wisłą a na koniec zapisywałem im w moleskinach do czytania 'Boże Igrzysko'.
Jeździliśmy na południowych stokach Laubenhorn a przed sobą mieliśmy północną scianę Eigeru, Mnicha i Jungfrau. Słońce przez cały dzień w czasie rzeczywistym zmieniało cienie i kolory na górach. Zdecydowanie najpiękniej wyglądały około drugiej podświetlone niebieskie lodowce na zachodnim stoku Eigeru. Zdjęcia tutaj.

Mój wuj Jerzy przejeżdżał kiedyś z ziemi włoskiej do Polski wioząc w samochodzie świętej pamięci prababcię Zofię. Podobno w którejś ze Szwajcarskich dolin prababcia powiedziała do wuja: - "Synku, ja tak właśnie wyobrażam sobie raj". B. Z., mam nadzieję, że masz tam na górze co najmniej takie słońce, jakie my mieliśmy w Kleine Scheidegg i że przy wejściu odebrałaś wieczny skipass.

Ścieżka dźwiękowa: samo wspomnienie nieba alpejskiego wywołuje u mnie atak bluesa. Do opisania zależności między tym łez padołem a niebieskimi rozkoszami nadaje się tylko jedna piosenka - Tears in heaven.

poniedziałek, 11 lutego 2008

Czy na sali jest złodziej?

Jakiś czas temu pisałem wam o wizycie w siedzibie kolekcji Buehrle. Jak niektórzy już się domyślili, nie udałem się tam ot, tak sobie. Przyglądałem się kamerom i systemom zabezpieczeń, robiłem niby-przypadkowe zdjęcia niczym De Niro w 'Roninie', oceniałem sprawność siedemdziesięciolatków z obsługi i zapamiętywałem rozkład pomieszczeń. Przydało mi się w tym akurat celu posiadane wyższe wykształcenie. A w czasie, w którym nie zamieszczałem postów na blogu, podtrzymywałem mistyfikację studiów na ETH, podczas gdy w istocie razem z moimi współlokatorami planowaliśmy napad stulecia. Najwięcej zabawy było z ucharakteryzowaniem Jany na faceta. Twarz nie stanowiła problemu - i tak mieliśmy kominiarki, ale trzeba było dziewczynie nieco spłaszczyć 'górę'. Wczoraj o 16:30 wtargnęliśmy bez większych trudności do willi. Podczas, gdy ja terroryzowałem staruszków przedmiotem przypominającym broń, Jana z Michaelem wynieśli do białej furgonetki cztery najdroższe obrazy z kolekcji: jednego Cezanne'a, jednego Degasa, jednego Moneta i jednego Van Gogha. Podobno, bo dla mnie to po prostu cztery kawałki sztywnej szmaty na drewnianym stelażu. Ja się interesuję architekturą, z malarstwa jestem raczej noga. Przez moment zrobiło się nawet całkiem śmiesznie - Michael wsiada do wozu z czwartym płótnem, ja zapalam i chcę ruszać, a Jana: "Coś ty przyniósł?! To nie Degas. Ośle, wziąłeś Renoira, weź to szybko odnieś na miejsce!" Uff, na szczęście Degas jeszcze wisiał. To była robota na zlecenie. Klient mówił po polsku ale upierał się, że chce pozostać anonimowy. Osobiście podejrzewam, że to znany polski filmowiec, który po wyjściu z więzienia opływa w kasę od Grupy T.W., opłacającej jego milczenie. Przez telefon wspominał, że chce coś 'naprawdę fajnego' do pokoju, kuchni i łazienki. Dziś podobno rozpisują się o skoku wszystkie gazety w Szwajcarii. Obrazki wycenili na 180 milionów franków. My oczywiście dostaliśmy znacznie mniej, ale nie powiem wam dokładnie ile - nie jestem samorządem Warszawy, żeby tak zaraz publicznie o kasie. W każdym razie to chyba jeden z ostatnich postów. Jak mógłbym dalej pisać o szwajcu, skoro już jestem zupełnie gdzie indziej? Dobra, muszę lecieć, za chwilę mam masaż z niespodzianką a potem chyba znowu kąpiel w Cristalu, jeszcze sprawdzę w organizerze. Życie gangstera to nie bułka z masłem. To znaczy, he he, JUŻ nie.

Ponieważ to ostatni post, to dodatkowo przysługują dziś bonusy. Bonus pierwszy, autentyczny. Mój wuj miał pacjenta, wiekowego malarza z podwarszawskiej miejscowości, autora nieszkodliwych abstrakcji geometrycznych. Abstrakcjonista niedomagał sercowo, ale jakoś tam z wujową pomocą trwał. Niestety pożegnał się z życiem w niedługi czas po tym, jak złodzieje obrabowali jego pracownię. Włamywacze bowiem wycięli wszystkie płótna z ram i zbiegli, unosząc owe ramy.

Bonus drugi obecnym właścicielom skradzionych w Zurychu arcydzieł poświęcam. Para nowych ruskich spotyka znajomych, też nowych ruskich, świeżo po powrocie z Ermitażu. Zapytani, jak było, odpowiadają: - Skromnie, ale czysciutko.

Ścieżkę dźwiękową dedykuję ścigającej nas szwajcarskiej policji. Chłopaki, nie panikujcie, rozegrajcie to chłodno! Coldplay - Don't panic

poniedziałek, 4 lutego 2008

Krótka piłka

Nie przestaje mnie zadziwiać niewiarygodna liczba wspaniałych budynków do obejrzenia w tym 450-tysięcznym mieście. Oczywiście nie wszystkich muszą ekscytować szlifowane prostopadłościany. Podobnie jednak jak ja szanuję nieokiełznane krzywizny zmysłowej Iranki i skoliozę Franka O', tak nawet wyznawcy kultu 'krzywiej znaczy więcej' muszą przyznać, że w tym prostopadłym szaleństwie jest metoda. Jeżdżę się wspinać do Schlieren trolejbusem 31 i za każdym razem mijam nastawnię kolejową Gigon&Guyer. Któregoś razu nie zdzierżyłem i wysiadłem, bo zachodzące słońce na pomarańczowym betonie mocno trąciło żyłkę kiczu, której lata studiów do końca nie wyżarzyły w moim sercu. Zawiodą się jednak fani rykowiska i skóroplastyki (nie, to nie przytyk dla zahy i franka) - żadnych zmarszczek, żadnych fałdek, żadnego poroża. Ta gładka ruda, piegowata betonowa ściana jest jak zabawka z drewna - nie wiem dlaczego, ale mam po prostu ochotę jej dotknąć. Uwaga: teraz bardzo abstrakcyjne skojarzenie. Ten dom jest trochę jak psy z brązowym nosem - trudno mi to wytłumaczyć, ale uważam zawsze za miłe, że psy te mają inny kolor nosa. W moim osobistym nieracjonalnym świecie skojarzeń 'brązowy psi nos' prowadzi do 'rude', a ono łączy się z 'piegowate', 'rzadkie', 'egzotyczne' i 'szlachetne'.

Scieżka dźwiękowa - kobieta z brązowym nosem (i resztą) śpiewa piosenkę oddziałująca silnie na podświadomość: Grace Jones - 'Pull up to the bumper' Teledysk daleki od ideału, zaimponowałby może twórcom programu 'Kwant', ale to wszystko, na co było chłopców stać w 1981. Można zamknąć oczy.

Driving down those city streets,
Waiting to get down,
Won't you get your big machine,
Somewhere in this town?

Now in the parking lot garage,
You'll find the proper place,
Just follow all the written rules,
You'll fit into the space.

Pull up to my bumper baby,
In your long black limousine,
Pull up to my bumper baby,
And drive it in between.

czwartek, 31 stycznia 2008

Kinky kinko

W niedzielę wieczorem byłem w kinie RiffRaff na filmie 'Bird's nest'. Zacznijmy od tego, że był to drugi raz w moim życiu, kiedy udało mi się pójść do kina na film dokumentalny. (Pierwszy raz to był 'Hype' - film o ruchu grunge w Seattle.) Dokument opowiada prawdziwą historię budowania przez Herzoga i de Meurona stadionu olimpijskiego w Pekinie. Zapamiętałem z niego mniej, niż bym chciał i jak to zwykle ze mną bywa, głównie mniej ważne rzeczy. Jacques Herzog mówi tam w pewnym momencie bardzo rozsądnie, że architekci poszukują piękna, czegoś co porusza ludzi, ale bardzo trudno określić co to tak naprawdę jest. Po prostu niektóre projekty TO mają a inne nie, dlatego w tym sensie architekci często nie mają pojęcia, co tak na prawdę robią. Zapamiętałem też, że H&dM wygrali dzięki zatrudnieniu kulturowego konsultanta - artysty Ai Weiwei, który doradzał im w zakresie dobrych i złych skojarzeń. Dzięki temu uniknęli losu Jeana Nouvela który zaprojektował ogromne przekrycie z zielonego szkła, symbolizujące skorupę żółwia. Nie wiedział, biedny, że strzela sobie w kolano, bo sformułowanie 'zielony dach' oznacza w Chinach, że żona dorabia mężowi rogi. W filmie występuje Kasia Jackowska, która na pierwszy rzut oka nie wygląda wcale na wcielenie egzotyki i kosmopolityzmu a tymczasem widać ją doskonale jako ilustrację padających z offu słów: w biurze pracuje obecnie 150 osób z 33 krajów.
Cały wieczór był przyjemnym przeżyciem architektonicznym, nie tylko ze względu na treść filmu. Kino znajduje się w parterze i podziemiach niezwykle kulturalnej nowej plomby mieszkaniowej zaprojektowanej przez Marcela Meili i Markusa Petera. Do pary narysowano tam milutką knajpkę. I w kinie i na kanapie (czyli w cafe) dominuje ciemnoszary stiuk i niesamowite politurowane konstrukcje zawierające kasę i bar. Wyglądają tak, jakby meblościanka mojej ś.p. prababci Zofii okazała się być tranformerem i prowadzić drugie życie jako awangardowy drewniany pseudo-chillida. Zdjęcia zrobiłem już za dnia.
Wadą filmów dokumentalnych jest niedobór warstwy beletrystycznej. W efekcie człowiek wychodzi z kina z głodem akcji. Dlatego bardzo się ucieszyłem, kiedy spotkała mnie następnego wieczora mini przygoda. Wracałem z uczelni ostatnim trolejbusem 72 i z powodów, które się tu nie zmieszczą, wiozłem ogromne tekturowe pudło. Stanęliśmy sobie, pudło i ja, w tej części trolejbusu, gdzie zwykle lokują się matki z wózkami. Stoimy, jedziemy. Na przystanku Hardbruecke wsiadł młody brodacz z dziwnym drewnianym futerałem. Futerał niesiony był w sposób walizkowy, miał minimum 180 cm długości i przekrój dwóch kwadratów, mniej więcej 7x14 cm. Brodacz ustawił się obok mnie i z trudnością wykręciwszy swoim pakunkiem idealnie wpasował go w pozostałe po moim pudle miejsce dla wózków. Bardzo był zadowolony, że tak się wszystko zmieściło i zgodziło i skomentował to z uciechą w moim kierunku przy użyciu swojego szwajcarskiego narzecza. Wydał mi się w tym momencie jakiś podejrzanie przymilny, ale odpowiedziałem w imieniu pudła, że też się cieszę po czym kurtuazyjnie zapytałem, czy futerał zawiera instrument muzyczny, bo podejrzewałem, że wiezie berimbau. Brodacz tylko na to czekał. Roześmiał się z satysfakcją i powiedział, że to są pociągi. Okazało się, że wraca właśnie z dworca, gdzie sprawdzał, czy właściwie dobrał kolory karoserii wagonów. Pokazał mi całą torbę różnych modeli kolejowych, którą trzymał w drugiej ręce. Z udawaną nonszalancją rzucił jeszcze, że ten futeralik mieści 'zaledwie' dwa sześcioczęściowe składy. I wysiadł. Spokojnie dojechałem do domu zastanawiając się, jak wielu ludzi reaguje na opowiadania o moich zainteresowaniach uznaniem mnie za kompletnego wariata.

Ta historia z niedorozwiniętą puentą dowodzi, jak bardzo potrzebowałem akcji po obejrzeniu 'Ptasiego gniazda'. Niemniej jednak film z serca polecam. Nie wiem, jaką muzykę na niedobór akcji zaleca współczesna medycyna. Ja dziś jako ścieżkę dźwiękową przepisuję okłady z być może najbardziej nasyconego dadaistyczną treścią teledysku tego świata. Tylko do użytku zewnętrznego.

Złodziej czasu


Zamieszkałem w krainie pokus materialnych. Szczególnie muszę unikać wizyt w księgarniach, bo w miarę jak znajomość języka się polepsza, słabnie działanie argumentu fajna fajna ale na szczęście po niemiecku. Liczne sklepy z butami, które zawsze działały na mnie magnetycznie, omijam szerokim łukiem. Przy niektórych muszę wręcz przechodzić na drugą stronę ulicy. Są po prostu w Zurychu ulice, których raczej staram się unikać. Nad biurkiem wywiesiłem sobie napis: "MAM WIĘCEJ, NIŻ POTRZEBUJĘ". Napis jednak nie działa na mnie tak, jak tego po nim oczekiwałem. Bierze się to prawdopodobnie z faktu, że mam bardzo ograniczoną wyobraźnię. Kiedy na przykład zjem duże śniadanie, to nie jestem sobie w stanie wyobrazić, że tego dnia będę jeszcze głodny.
Naprawdę posiadam znacznie więcej, niż rzeczywiście potrzebuję i to "więcej" przebywa w kilkunastu kartonowych pudłach na strychu w Radości. Nie pamiętam już nawet prawie co tam dokładnie jest, ale jest tego dużo. Ostatnia przeprowadzka była doskonałą okazją, żeby się przekonać, jak niewielkiej liczby przedmiotów rzeczywiście używam. Postanowiłem fotografować rzeczy, które mnie kuszą, zamiast je kupować. Sprawdziłem już na pewno, że to nie działa na żadną formę czekolady (za wyjątkiem statuy Adama Małysza w Wiśle - nie próbowałem robić jej zdjęcia ale z drugiej strony też nie miałem ochoty jej mieć lub jeść). Metoda sprawdza się najlepiej w przypadku przedmiotów, których i tak kupić nie mogę ze względu na ograniczone środki, którymi rozporządzam. Mam na przykład kilka przyjemnych ujęć Citroenów DS - samochodów, których widok od zawsze wywołuje u mnie migotanie przedsionków. W najbliższym czasie zamierzam też obfotografować Alfa Romeo Brera - nowy sportowy model nieznacznie podwyższający mi tętno. Zresztą Alfa budzi we mnie od dawna pozytywne emocje ze względu na możliwie dalekie pokrewieństwo nazwisk. Założycielem był prawdopodobnie jakiś Alfred Romełło. W każdym razie mój wybór: zrobić zdjęcie, czyli "być" zatoczył koło i ostatnio powrócił z mocą jako "mieć": muszę kupić dysk zewnętrzny, bo mi się zdjęcia mieścić przestały.

W Czarodziejskiej Górze Tomasz Mann genialnie zauważa, że nasz czas na tym łez padole to jedyne, co tak naprawdę mamy. Ze wszystkich pokus, jakie atakują współcześnie młodego mężczyznę zdecydowanie najsłabiej działały na mnie jak dotąd gry komputerowe. Do dzisiaj, kiedy okazało się, że być może sporą część cennego czasu, jaki mi pozostał, oddałbym bez wahania złodziejowi Ecochrome, którego zwiastun poniżej.


Ścieżka dźwiękowa: moja dręczona pokusami dusza jest czarna (black soul), jak skóra ś.p. Otisa Reddinga. Dlatego wszystkim zdolnym, ale leniwym, współmarnującym czasami cenny czas dedykuję jego piosenkę "Sittin' on the dock of the bay" o siedzeniu sobie i nic nierobieniu. I wszystko się na koniec pięknie ze wszystkim łączy i zapętla, bo Redding występował z zespołem The Temptations - Pokusy.

wtorek, 22 stycznia 2008

Oscar goes to...

Ptaszęta ćwierkały ostatnio, że podobają mi się tylko betonowe prostopadłościany. Ptaki te są w błędzie - cenię krzywizny tak w życiu jak w architekturze. Prawdą jest jednak, że Szwajcaria to przede wszystkim kraina kąta prostego i nie ukrywam, że staram się pełną piersią wciągać tutejszą czystą, racjonalną atmosferę. Ostatnio miejscowa awangarda luzuje nieco w kierunku kątów rozwartych. Kto czytał post o Graberze&Pulverze i obejrzał ich wystawę, ten wie o czym mówię. Zbaczają, ale nadal twardo pozostają kanciaści. Są w tym naprawdę dobrzy i z radością patrzę zawsze na ich szlifowane kosteczki i polerowane wielokąty. To wydaje mi się u nich niezwykle cenne, że zbudowali swój język architektoniczny, narodowy kanciasty styl szwajcarski i konsekwentnie się nim posługują. Nie zamykają się przy tym w wieży z kości słoniowej, za co też należą im się brawa. Przykładem niech będzie profesura Hansa Kollhoffa na ETH - w gnieździe estetyki modernistycznej znalazło się też miejsce dla propagatora łuków, gzymsów i tralek. W ten właśnie nurt "jesteśmy-świetni- i-wiemy-o-tym- ale-i-tak-chętnie-obejrzymy- wasze-egzotyczne-fanaberie" wpisała się urodzinowa wystawa Oscara Niemeyera. Oscar, który właśnie skończył 100 lat, jako zdeklarowany komunista-ideowiec i przyjaciel Fidela Castro z pewnością nie obrazi się, że podzielę się z wami nieodpłatnie obrazkami z jego wystawy. Sukcesy architektoniczne tego człowieka robią duże wrażenie, ale najbardziej fascynuje jego żywotność. Do kompletu z wystawą wyświetlano dwa filmy dokumentalne, oba w postaci wywiadu z jubilatem przeplatanego materiałami archiwalnymi. Stuletni dziadek rysuje, opowiada po portugalsku czystym mocnym głosem, sypie żartami, cytatami i pyka cygarko na tle swojego biurka, nad którym cały czas widać olbrzymi fotograficzny akt kobiecy. Pod koniec filmu na pytanie o obecne źródło inspiracji, Oscar bez zastanowienia odpowiada: kobiety, człowieku! Oczywiście jak przystało na filmy w przepełnionym tęsknotą języku portugalskim, nie zabrakło w nich trzech podstawowych słów: trisztejza, sodadż i kuorasą. Wybaczcie, że w tym miejscu uczynię skromną obiatę pudelkowi: Niemeyer w wieku 97 lat owdowiał i rok później ożenił się ze swoją o 38 lat młodszą sekretarką, prawdopodobnie wypasioną 60-letnią brazylijską szprychą. Nowożeńcom poświęcam dzisiejszy podkład muzyczny.

Studiowanie krzywizn polecam na stronie, która nie przestaje mnie fascynować. Uwaga: pozory mylą!

Ścieżka dźwiękowa: Astrud Gilberto i Stan Getz - A girl from Ipanema.


I bonus: animacao bardzo dziwna.

wtorek, 15 stycznia 2008

Maksymilian Piszczyk razy dwa

Tak! Nie ma pomyłki, chodzi o znanego niemieckiego architekta. Ale zanim ujawnię, kim jest obywatel Piszczyk, muszę podzielić się refleksją, że jako dziecko (czyli jeszcze całkiem niedawno) zadziwiony byłem zawsze, jak to jest, że wszystkie polskie nazwiska brzmią tak jakoś znacząco i praktycznie podczas gdy angielskie, amerykańskie i po prostu każde inne są tak wdzięcznie dźwięczne i wolne od jakiegokolwiek skojarzenia. W miarę jednak jak czas srebrzy mi skronie odkrywam, że w obcych językach te wspaniale brzmiące smithy, d'estaingi czy da silvy na plażach takiej Hiszpanii czy Grecji, gdzie niestety nie może być mowy o miłości, brzmią równie znacząco jak nasze. Obieram więc sobie czasami pięknych obcych zgniłego zachodu z ich tajemniczej nomenklaturowej muzyki. Smith=Kowalski, bo smith-kowal. D'Estaing=Stawiarski, bo etang-staw. Da Silva=Leśniak, bo silva-las. I teraz uwaga: Dudler daje się z nieźle spolszczyć na Piszczyk lub ewentualnie Beczak, Jęczak albo Kwikacz jako że Dudeln to po niemiecku dźwięki wydawane przez kobzę. Max Dudler zbudował dwa duże budynki w Zurychu i, jak wynika z jego wygłoszonego w grudniu na ETH wykładu, na tym nie poprzestanie. Wygrał ostatnio duży konkurs na kompleks biurowo-usługowy w Oerlikon (ma się do Zurychu, jak, powiedzmy, Janki do Warszawy, toutes proportions gardees). Stoi tam już jego wieża wzniesiona dla Sunrise - helweckiej kompanii GSM. Obok niej dobuduje jeszcze szczęśliwy Piszczyk kilka podobnych. Szwajcarzy kochają Piszczyka za to, jak bardzo podobnie do nich myśli o budowaniu. Wielbi on ponad wszystko prostokąty a one nie pozostają Piszczykowi obojętne.
Ostatnio odwiedziłem po raz kolejny wzniesioną przez niego siedzibę główną IBM na Szwajcarię, bo niedługo po pierwszej wizycie utraciłem byłem aparat wraz ze zdjęciami. Potwierdzam pierwsze wrażenie - urzekł mnie zupełnie. Może to fakt, że przybyłem z dalekiego kraju wszechobecnej rozwałki powoduje u mnie sympatię do ordnungu i bezlitosnej, żyletkowej jakości, nie wiem. Jest w tym Piszczyku w każdym razie coś szlachetnego...

Ścieżka dźwiękowa: ordnung przedawkowany może prowadzić do zaburzeń równowagi psychicznej. Dlatego już dzisiaj poddajcie się testom Rorschacha (tym bardziej, że Rorschach to mieścina w Szwajcarii). Gnarls Barkley: Crazy

piątek, 11 stycznia 2008

Mój słodki skarbie

Nie lubię McDonalda, McDonald to ikona zła. Ronald McDonald pachnie Stevenem Kingiem na kilometr tak jak każdy McDonald na kilometr pachnie tłuszczami trans. Mam w pamięci artykuły o potwierdzonej rakotwórczości smażonych ziemniaków. Zdaję sobie sprawę, że królowie plaży trzymają się z daleka od hamburgerów. Wiem doskonale, że 0,3 litra Coca Coli zawiera równoważnik 12 łyżeczek cukru a na dodatek pijąc ją współfinansuję Świadków Jehowy. A jednak czasami, na przykład podczas tankowania na BP w Częstochowie albo bardzo wcześnie rano wracając z imprezy albo po prostu 'kiedyś' zdarza mi się zajść do przybytku Szatana i zamówić powiększony. I za każdym razem mam to dziwne uczucie, że wiem co to za swiństwo i wiem, jak podle wykorzystują pracowników i wiem, jak się kończy SuperSizeMe i czytałem NoLogo ale jednocześnie po prostu mi smakuje.
I teraz uwaga, przenoszę ten przykład na płaszczyznę kulturową: po raz kolejny spożyłem dziś intelektualnego BigMaca oglądając amerykański film 'Skarb Narodów'. Nie ten nowy, który właśnie wszedł do kin, tylko stary, który odebrał dziś wieczorem szwajcarski telewizor w przedpokoju. Niestety, po raz kolejny muszę z odrazą do samego siebie stwierdzić, że nie byłem w stanie po prostu go wyłączyć. Gdyby to był pierwszy raz, to może mógłbym mi wybaczyć. Ale w tym wypadku mówimy o uporczywej recydywie: wczesniej dwukrotnie przyjąłem wersję divx. Trudno sobie wyobrazić bardziej naiwną, naciąganą, ledwie trzymającą się kupy fabułę. Antybohater jest totalnie czarny, zło wcielone, na dodatek gra go Sean Bean - dyżurny 'zły' Hollywood. Z kolei 'dobry' jest tak nieprawdopodobnie idealny, że aż zęby bolą: ma na przykład dyplom historyka z uniwersytetu Stanforda ale też konstruktora maszyn z MIT, oprócz tego odbył służbę w marines i jest licencjonowanym płetwonurkiem. Dziewczyna też wspaniale wiarygodna: wyglądająca na 20 lat biuściasta blondyna Diane Kruger gra panią dyrektor Archiwum Narodowego. I tak jest tam ze wszystkim - wchodzą sobie bez problemu do tunelu metra i podłączają się do monitoringu wideo pilnie strzeżonej instytucji. Statek z osiemnastego wieku leży nietknięty pod wiecznym śniegiem w Arktyce, na dodatek wypełniony suchusieńkim prochem strzelniczym, który oczywiście we właściwym momencie wybucha. Taaak... Ronald McDonald przyjacielem dzieci. I ja patrzę i widzę i rozumiem, że szyte nićmi grubymi na palec. Ale jem dalej i mi smakuje. Zasługuję chyba na jakąś karę.
Obejrzałem trailer drugiej części - przepis się zgadza. Wszystko na miejscu, dokładnie jak w pierwszym filmie. To jest cudowne. Kolejna fantastyczna strata czasu. Wiem, że znowu zamówię sobie powiększony.
Celem tego tekstu nie jest ekspiacja. Chciałbym po prostu, żeby wszystko było jasne. Przemyślcie dobrze, czy wobec powyższego dalsze czytanie tego bloga ma jakikolwiek sens.

Ścieżkę dźwiękową dedykuję dziś wszystkim współposiadaczkom i współposiadaczom mojej pięty achillesowej w postaci okazjonalnych bezkrytycznych zachłyśnięć niską kulturą amerykańską oraz Ronaldowi McDonaldowi i Świadkom Jehowy. Zamówiłem wam zestaw powiększony z czarnym Michaelem i teledyskiem z epoki przedkomputerowej. The Jackson Five: Can You Feel It?
McAngelo pochodzi stąd. Tucznika znalazłem na wykop.pl

środa, 9 stycznia 2008

Ucieczka od wolności

Roniący czarne łzy dekadencki królik, którego spotkałem dziś na mieście, oddaje nieźle mój obecny stan ducha. Dziesięciodniowe wakacje w ojczyźnie, w zgodzie z przewidywaniami, poważnie zakłóciły mój rytm szkolny. Cudowny łańcuch rozkoszy towarzyskich, zmysłowych i duchowych tak mnie rozbestwił, że rzeczywistość szwajcarska, wypełniona uczciwym znojem zdaje mi się teraz szara i nudna w porównaniu z polskim rajskim ogrodem. Nadal nie zabrałem się na poważnie do pracy. Od przyjazdu skutecznie wynajdywałem różne zajęcia, które mogłyby choć trochę opóźnić nieuchronne zderzenie z górą lodową ETH. I tak w niedzielę wybrałem się do Fundacji Buehrle - galerii urządzonej w podmiejskiej willi. Wisi tam jedna z największych i najbogatszych na świecie prywatnych kolekcji dzieł sztuki. Tylu impresjonistów na raz nie widziałem chyba od czasu wizyty w Musee d'Orsay. Być może dlatego właśnie w poniedziałek musiałem to porządnie odespać, co zostawiło mi zaledwie nieco czasu na zaległe lektury. Dziś uczyniłem pierwszy krok ku wdrożeniu w kierat, ale zrobiłem to tak pokrętnie, okrężnie i niechętnie, że aż nie powinno się liczyć. Pojechałem na uczelnię do biblioteki, jednakże ze względu na piękne słońce postanowiłem zawadzić o okolicę dworca, żeby zwiedzić szkołę wyższą nauk społecznych Sihlhof. Nie ma co o niej dużo pisać. Powiem tylko, że muszę po tej wizycie poważnie przemeblować górne partie mojego prywatnego rankingu ulubionych budynków w Szwajcarii. Zdjęcia tutaj. Nie, jednak nie da się nic zupełnie nie napisać. To jest coś niezwykłego. W sumie kilka prostych trików. Po pierwsze piękne materiały - ściany zewnętrzne z ogromnych płyt szlifowanego konglomeratu o kruszywie z ciepłobeżowego wapienia. Bryła jakaś taka addytywna, z klocków jakby, zgrabna niczym ciało lekkoatletki. Pustka przez środek, ale nie dziura w stylu komina, tylko dziwna, poprzesuwana, z mostkami, galeriami i balkonami. Betonowe ściany wewnętrzne z różnobarwnymi nadrukami. Ogromne okna o bardzo regularnym rytmie, który jednak nie wpada w faszyzm tylko subtelnie się odmienia przez różne przypadki. Ech, majstersztyk po prostu. Dranie nazywają się Giuliani&Hönger. Z serca polecam.

Ścieżka dźwiękowa: czy zważywszy na tytuł posta ktokolwiek ma do zaproponowania jakąkolwiek alternatywę? Wątpię. Georgios Kyriacos Panayiotou: Freedom. I czy ktoś oprócz mnie pamięta jeszcze czasy, kiedy Linda Evangelista rządziła, Jerzy roztaczał wiarygodne pozory heteroseksualności a czytnik CD mógł dostać główną rolę w teledysku?

poniedziałek, 7 stycznia 2008

Nowość! Uj! Novinka!

Wszystkiego dobrego w Nowym Roku 2008!
To jest tylko teaser. Prawdziwy, dojrzały, wypasiony nowy post znajduje się pod życzeniami świątecznymi. Ponieważ jednak zacząłem go pisać dawno, to opublikował się z datą 16 grudnia. Przepraszam, więcej nie będę.
Ścieżka dźwiękowa adekwatna do pory roku. Nieco może przeterminowana, ale mnie na przykład nadal kręci. The Cardigans: Carnival