czwartek, 31 stycznia 2008

Kinky kinko

W niedzielę wieczorem byłem w kinie RiffRaff na filmie 'Bird's nest'. Zacznijmy od tego, że był to drugi raz w moim życiu, kiedy udało mi się pójść do kina na film dokumentalny. (Pierwszy raz to był 'Hype' - film o ruchu grunge w Seattle.) Dokument opowiada prawdziwą historię budowania przez Herzoga i de Meurona stadionu olimpijskiego w Pekinie. Zapamiętałem z niego mniej, niż bym chciał i jak to zwykle ze mną bywa, głównie mniej ważne rzeczy. Jacques Herzog mówi tam w pewnym momencie bardzo rozsądnie, że architekci poszukują piękna, czegoś co porusza ludzi, ale bardzo trudno określić co to tak naprawdę jest. Po prostu niektóre projekty TO mają a inne nie, dlatego w tym sensie architekci często nie mają pojęcia, co tak na prawdę robią. Zapamiętałem też, że H&dM wygrali dzięki zatrudnieniu kulturowego konsultanta - artysty Ai Weiwei, który doradzał im w zakresie dobrych i złych skojarzeń. Dzięki temu uniknęli losu Jeana Nouvela który zaprojektował ogromne przekrycie z zielonego szkła, symbolizujące skorupę żółwia. Nie wiedział, biedny, że strzela sobie w kolano, bo sformułowanie 'zielony dach' oznacza w Chinach, że żona dorabia mężowi rogi. W filmie występuje Kasia Jackowska, która na pierwszy rzut oka nie wygląda wcale na wcielenie egzotyki i kosmopolityzmu a tymczasem widać ją doskonale jako ilustrację padających z offu słów: w biurze pracuje obecnie 150 osób z 33 krajów.
Cały wieczór był przyjemnym przeżyciem architektonicznym, nie tylko ze względu na treść filmu. Kino znajduje się w parterze i podziemiach niezwykle kulturalnej nowej plomby mieszkaniowej zaprojektowanej przez Marcela Meili i Markusa Petera. Do pary narysowano tam milutką knajpkę. I w kinie i na kanapie (czyli w cafe) dominuje ciemnoszary stiuk i niesamowite politurowane konstrukcje zawierające kasę i bar. Wyglądają tak, jakby meblościanka mojej ś.p. prababci Zofii okazała się być tranformerem i prowadzić drugie życie jako awangardowy drewniany pseudo-chillida. Zdjęcia zrobiłem już za dnia.
Wadą filmów dokumentalnych jest niedobór warstwy beletrystycznej. W efekcie człowiek wychodzi z kina z głodem akcji. Dlatego bardzo się ucieszyłem, kiedy spotkała mnie następnego wieczora mini przygoda. Wracałem z uczelni ostatnim trolejbusem 72 i z powodów, które się tu nie zmieszczą, wiozłem ogromne tekturowe pudło. Stanęliśmy sobie, pudło i ja, w tej części trolejbusu, gdzie zwykle lokują się matki z wózkami. Stoimy, jedziemy. Na przystanku Hardbruecke wsiadł młody brodacz z dziwnym drewnianym futerałem. Futerał niesiony był w sposób walizkowy, miał minimum 180 cm długości i przekrój dwóch kwadratów, mniej więcej 7x14 cm. Brodacz ustawił się obok mnie i z trudnością wykręciwszy swoim pakunkiem idealnie wpasował go w pozostałe po moim pudle miejsce dla wózków. Bardzo był zadowolony, że tak się wszystko zmieściło i zgodziło i skomentował to z uciechą w moim kierunku przy użyciu swojego szwajcarskiego narzecza. Wydał mi się w tym momencie jakiś podejrzanie przymilny, ale odpowiedziałem w imieniu pudła, że też się cieszę po czym kurtuazyjnie zapytałem, czy futerał zawiera instrument muzyczny, bo podejrzewałem, że wiezie berimbau. Brodacz tylko na to czekał. Roześmiał się z satysfakcją i powiedział, że to są pociągi. Okazało się, że wraca właśnie z dworca, gdzie sprawdzał, czy właściwie dobrał kolory karoserii wagonów. Pokazał mi całą torbę różnych modeli kolejowych, którą trzymał w drugiej ręce. Z udawaną nonszalancją rzucił jeszcze, że ten futeralik mieści 'zaledwie' dwa sześcioczęściowe składy. I wysiadł. Spokojnie dojechałem do domu zastanawiając się, jak wielu ludzi reaguje na opowiadania o moich zainteresowaniach uznaniem mnie za kompletnego wariata.

Ta historia z niedorozwiniętą puentą dowodzi, jak bardzo potrzebowałem akcji po obejrzeniu 'Ptasiego gniazda'. Niemniej jednak film z serca polecam. Nie wiem, jaką muzykę na niedobór akcji zaleca współczesna medycyna. Ja dziś jako ścieżkę dźwiękową przepisuję okłady z być może najbardziej nasyconego dadaistyczną treścią teledysku tego świata. Tylko do użytku zewnętrznego.

Złodziej czasu


Zamieszkałem w krainie pokus materialnych. Szczególnie muszę unikać wizyt w księgarniach, bo w miarę jak znajomość języka się polepsza, słabnie działanie argumentu fajna fajna ale na szczęście po niemiecku. Liczne sklepy z butami, które zawsze działały na mnie magnetycznie, omijam szerokim łukiem. Przy niektórych muszę wręcz przechodzić na drugą stronę ulicy. Są po prostu w Zurychu ulice, których raczej staram się unikać. Nad biurkiem wywiesiłem sobie napis: "MAM WIĘCEJ, NIŻ POTRZEBUJĘ". Napis jednak nie działa na mnie tak, jak tego po nim oczekiwałem. Bierze się to prawdopodobnie z faktu, że mam bardzo ograniczoną wyobraźnię. Kiedy na przykład zjem duże śniadanie, to nie jestem sobie w stanie wyobrazić, że tego dnia będę jeszcze głodny.
Naprawdę posiadam znacznie więcej, niż rzeczywiście potrzebuję i to "więcej" przebywa w kilkunastu kartonowych pudłach na strychu w Radości. Nie pamiętam już nawet prawie co tam dokładnie jest, ale jest tego dużo. Ostatnia przeprowadzka była doskonałą okazją, żeby się przekonać, jak niewielkiej liczby przedmiotów rzeczywiście używam. Postanowiłem fotografować rzeczy, które mnie kuszą, zamiast je kupować. Sprawdziłem już na pewno, że to nie działa na żadną formę czekolady (za wyjątkiem statuy Adama Małysza w Wiśle - nie próbowałem robić jej zdjęcia ale z drugiej strony też nie miałem ochoty jej mieć lub jeść). Metoda sprawdza się najlepiej w przypadku przedmiotów, których i tak kupić nie mogę ze względu na ograniczone środki, którymi rozporządzam. Mam na przykład kilka przyjemnych ujęć Citroenów DS - samochodów, których widok od zawsze wywołuje u mnie migotanie przedsionków. W najbliższym czasie zamierzam też obfotografować Alfa Romeo Brera - nowy sportowy model nieznacznie podwyższający mi tętno. Zresztą Alfa budzi we mnie od dawna pozytywne emocje ze względu na możliwie dalekie pokrewieństwo nazwisk. Założycielem był prawdopodobnie jakiś Alfred Romełło. W każdym razie mój wybór: zrobić zdjęcie, czyli "być" zatoczył koło i ostatnio powrócił z mocą jako "mieć": muszę kupić dysk zewnętrzny, bo mi się zdjęcia mieścić przestały.

W Czarodziejskiej Górze Tomasz Mann genialnie zauważa, że nasz czas na tym łez padole to jedyne, co tak naprawdę mamy. Ze wszystkich pokus, jakie atakują współcześnie młodego mężczyznę zdecydowanie najsłabiej działały na mnie jak dotąd gry komputerowe. Do dzisiaj, kiedy okazało się, że być może sporą część cennego czasu, jaki mi pozostał, oddałbym bez wahania złodziejowi Ecochrome, którego zwiastun poniżej.


Ścieżka dźwiękowa: moja dręczona pokusami dusza jest czarna (black soul), jak skóra ś.p. Otisa Reddinga. Dlatego wszystkim zdolnym, ale leniwym, współmarnującym czasami cenny czas dedykuję jego piosenkę "Sittin' on the dock of the bay" o siedzeniu sobie i nic nierobieniu. I wszystko się na koniec pięknie ze wszystkim łączy i zapętla, bo Redding występował z zespołem The Temptations - Pokusy.

wtorek, 22 stycznia 2008

Oscar goes to...

Ptaszęta ćwierkały ostatnio, że podobają mi się tylko betonowe prostopadłościany. Ptaki te są w błędzie - cenię krzywizny tak w życiu jak w architekturze. Prawdą jest jednak, że Szwajcaria to przede wszystkim kraina kąta prostego i nie ukrywam, że staram się pełną piersią wciągać tutejszą czystą, racjonalną atmosferę. Ostatnio miejscowa awangarda luzuje nieco w kierunku kątów rozwartych. Kto czytał post o Graberze&Pulverze i obejrzał ich wystawę, ten wie o czym mówię. Zbaczają, ale nadal twardo pozostają kanciaści. Są w tym naprawdę dobrzy i z radością patrzę zawsze na ich szlifowane kosteczki i polerowane wielokąty. To wydaje mi się u nich niezwykle cenne, że zbudowali swój język architektoniczny, narodowy kanciasty styl szwajcarski i konsekwentnie się nim posługują. Nie zamykają się przy tym w wieży z kości słoniowej, za co też należą im się brawa. Przykładem niech będzie profesura Hansa Kollhoffa na ETH - w gnieździe estetyki modernistycznej znalazło się też miejsce dla propagatora łuków, gzymsów i tralek. W ten właśnie nurt "jesteśmy-świetni- i-wiemy-o-tym- ale-i-tak-chętnie-obejrzymy- wasze-egzotyczne-fanaberie" wpisała się urodzinowa wystawa Oscara Niemeyera. Oscar, który właśnie skończył 100 lat, jako zdeklarowany komunista-ideowiec i przyjaciel Fidela Castro z pewnością nie obrazi się, że podzielę się z wami nieodpłatnie obrazkami z jego wystawy. Sukcesy architektoniczne tego człowieka robią duże wrażenie, ale najbardziej fascynuje jego żywotność. Do kompletu z wystawą wyświetlano dwa filmy dokumentalne, oba w postaci wywiadu z jubilatem przeplatanego materiałami archiwalnymi. Stuletni dziadek rysuje, opowiada po portugalsku czystym mocnym głosem, sypie żartami, cytatami i pyka cygarko na tle swojego biurka, nad którym cały czas widać olbrzymi fotograficzny akt kobiecy. Pod koniec filmu na pytanie o obecne źródło inspiracji, Oscar bez zastanowienia odpowiada: kobiety, człowieku! Oczywiście jak przystało na filmy w przepełnionym tęsknotą języku portugalskim, nie zabrakło w nich trzech podstawowych słów: trisztejza, sodadż i kuorasą. Wybaczcie, że w tym miejscu uczynię skromną obiatę pudelkowi: Niemeyer w wieku 97 lat owdowiał i rok później ożenił się ze swoją o 38 lat młodszą sekretarką, prawdopodobnie wypasioną 60-letnią brazylijską szprychą. Nowożeńcom poświęcam dzisiejszy podkład muzyczny.

Studiowanie krzywizn polecam na stronie, która nie przestaje mnie fascynować. Uwaga: pozory mylą!

Ścieżka dźwiękowa: Astrud Gilberto i Stan Getz - A girl from Ipanema.


I bonus: animacao bardzo dziwna.

wtorek, 15 stycznia 2008

Maksymilian Piszczyk razy dwa

Tak! Nie ma pomyłki, chodzi o znanego niemieckiego architekta. Ale zanim ujawnię, kim jest obywatel Piszczyk, muszę podzielić się refleksją, że jako dziecko (czyli jeszcze całkiem niedawno) zadziwiony byłem zawsze, jak to jest, że wszystkie polskie nazwiska brzmią tak jakoś znacząco i praktycznie podczas gdy angielskie, amerykańskie i po prostu każde inne są tak wdzięcznie dźwięczne i wolne od jakiegokolwiek skojarzenia. W miarę jednak jak czas srebrzy mi skronie odkrywam, że w obcych językach te wspaniale brzmiące smithy, d'estaingi czy da silvy na plażach takiej Hiszpanii czy Grecji, gdzie niestety nie może być mowy o miłości, brzmią równie znacząco jak nasze. Obieram więc sobie czasami pięknych obcych zgniłego zachodu z ich tajemniczej nomenklaturowej muzyki. Smith=Kowalski, bo smith-kowal. D'Estaing=Stawiarski, bo etang-staw. Da Silva=Leśniak, bo silva-las. I teraz uwaga: Dudler daje się z nieźle spolszczyć na Piszczyk lub ewentualnie Beczak, Jęczak albo Kwikacz jako że Dudeln to po niemiecku dźwięki wydawane przez kobzę. Max Dudler zbudował dwa duże budynki w Zurychu i, jak wynika z jego wygłoszonego w grudniu na ETH wykładu, na tym nie poprzestanie. Wygrał ostatnio duży konkurs na kompleks biurowo-usługowy w Oerlikon (ma się do Zurychu, jak, powiedzmy, Janki do Warszawy, toutes proportions gardees). Stoi tam już jego wieża wzniesiona dla Sunrise - helweckiej kompanii GSM. Obok niej dobuduje jeszcze szczęśliwy Piszczyk kilka podobnych. Szwajcarzy kochają Piszczyka za to, jak bardzo podobnie do nich myśli o budowaniu. Wielbi on ponad wszystko prostokąty a one nie pozostają Piszczykowi obojętne.
Ostatnio odwiedziłem po raz kolejny wzniesioną przez niego siedzibę główną IBM na Szwajcarię, bo niedługo po pierwszej wizycie utraciłem byłem aparat wraz ze zdjęciami. Potwierdzam pierwsze wrażenie - urzekł mnie zupełnie. Może to fakt, że przybyłem z dalekiego kraju wszechobecnej rozwałki powoduje u mnie sympatię do ordnungu i bezlitosnej, żyletkowej jakości, nie wiem. Jest w tym Piszczyku w każdym razie coś szlachetnego...

Ścieżka dźwiękowa: ordnung przedawkowany może prowadzić do zaburzeń równowagi psychicznej. Dlatego już dzisiaj poddajcie się testom Rorschacha (tym bardziej, że Rorschach to mieścina w Szwajcarii). Gnarls Barkley: Crazy

piątek, 11 stycznia 2008

Mój słodki skarbie

Nie lubię McDonalda, McDonald to ikona zła. Ronald McDonald pachnie Stevenem Kingiem na kilometr tak jak każdy McDonald na kilometr pachnie tłuszczami trans. Mam w pamięci artykuły o potwierdzonej rakotwórczości smażonych ziemniaków. Zdaję sobie sprawę, że królowie plaży trzymają się z daleka od hamburgerów. Wiem doskonale, że 0,3 litra Coca Coli zawiera równoważnik 12 łyżeczek cukru a na dodatek pijąc ją współfinansuję Świadków Jehowy. A jednak czasami, na przykład podczas tankowania na BP w Częstochowie albo bardzo wcześnie rano wracając z imprezy albo po prostu 'kiedyś' zdarza mi się zajść do przybytku Szatana i zamówić powiększony. I za każdym razem mam to dziwne uczucie, że wiem co to za swiństwo i wiem, jak podle wykorzystują pracowników i wiem, jak się kończy SuperSizeMe i czytałem NoLogo ale jednocześnie po prostu mi smakuje.
I teraz uwaga, przenoszę ten przykład na płaszczyznę kulturową: po raz kolejny spożyłem dziś intelektualnego BigMaca oglądając amerykański film 'Skarb Narodów'. Nie ten nowy, który właśnie wszedł do kin, tylko stary, który odebrał dziś wieczorem szwajcarski telewizor w przedpokoju. Niestety, po raz kolejny muszę z odrazą do samego siebie stwierdzić, że nie byłem w stanie po prostu go wyłączyć. Gdyby to był pierwszy raz, to może mógłbym mi wybaczyć. Ale w tym wypadku mówimy o uporczywej recydywie: wczesniej dwukrotnie przyjąłem wersję divx. Trudno sobie wyobrazić bardziej naiwną, naciąganą, ledwie trzymającą się kupy fabułę. Antybohater jest totalnie czarny, zło wcielone, na dodatek gra go Sean Bean - dyżurny 'zły' Hollywood. Z kolei 'dobry' jest tak nieprawdopodobnie idealny, że aż zęby bolą: ma na przykład dyplom historyka z uniwersytetu Stanforda ale też konstruktora maszyn z MIT, oprócz tego odbył służbę w marines i jest licencjonowanym płetwonurkiem. Dziewczyna też wspaniale wiarygodna: wyglądająca na 20 lat biuściasta blondyna Diane Kruger gra panią dyrektor Archiwum Narodowego. I tak jest tam ze wszystkim - wchodzą sobie bez problemu do tunelu metra i podłączają się do monitoringu wideo pilnie strzeżonej instytucji. Statek z osiemnastego wieku leży nietknięty pod wiecznym śniegiem w Arktyce, na dodatek wypełniony suchusieńkim prochem strzelniczym, który oczywiście we właściwym momencie wybucha. Taaak... Ronald McDonald przyjacielem dzieci. I ja patrzę i widzę i rozumiem, że szyte nićmi grubymi na palec. Ale jem dalej i mi smakuje. Zasługuję chyba na jakąś karę.
Obejrzałem trailer drugiej części - przepis się zgadza. Wszystko na miejscu, dokładnie jak w pierwszym filmie. To jest cudowne. Kolejna fantastyczna strata czasu. Wiem, że znowu zamówię sobie powiększony.
Celem tego tekstu nie jest ekspiacja. Chciałbym po prostu, żeby wszystko było jasne. Przemyślcie dobrze, czy wobec powyższego dalsze czytanie tego bloga ma jakikolwiek sens.

Ścieżkę dźwiękową dedykuję dziś wszystkim współposiadaczkom i współposiadaczom mojej pięty achillesowej w postaci okazjonalnych bezkrytycznych zachłyśnięć niską kulturą amerykańską oraz Ronaldowi McDonaldowi i Świadkom Jehowy. Zamówiłem wam zestaw powiększony z czarnym Michaelem i teledyskiem z epoki przedkomputerowej. The Jackson Five: Can You Feel It?
McAngelo pochodzi stąd. Tucznika znalazłem na wykop.pl

środa, 9 stycznia 2008

Ucieczka od wolności

Roniący czarne łzy dekadencki królik, którego spotkałem dziś na mieście, oddaje nieźle mój obecny stan ducha. Dziesięciodniowe wakacje w ojczyźnie, w zgodzie z przewidywaniami, poważnie zakłóciły mój rytm szkolny. Cudowny łańcuch rozkoszy towarzyskich, zmysłowych i duchowych tak mnie rozbestwił, że rzeczywistość szwajcarska, wypełniona uczciwym znojem zdaje mi się teraz szara i nudna w porównaniu z polskim rajskim ogrodem. Nadal nie zabrałem się na poważnie do pracy. Od przyjazdu skutecznie wynajdywałem różne zajęcia, które mogłyby choć trochę opóźnić nieuchronne zderzenie z górą lodową ETH. I tak w niedzielę wybrałem się do Fundacji Buehrle - galerii urządzonej w podmiejskiej willi. Wisi tam jedna z największych i najbogatszych na świecie prywatnych kolekcji dzieł sztuki. Tylu impresjonistów na raz nie widziałem chyba od czasu wizyty w Musee d'Orsay. Być może dlatego właśnie w poniedziałek musiałem to porządnie odespać, co zostawiło mi zaledwie nieco czasu na zaległe lektury. Dziś uczyniłem pierwszy krok ku wdrożeniu w kierat, ale zrobiłem to tak pokrętnie, okrężnie i niechętnie, że aż nie powinno się liczyć. Pojechałem na uczelnię do biblioteki, jednakże ze względu na piękne słońce postanowiłem zawadzić o okolicę dworca, żeby zwiedzić szkołę wyższą nauk społecznych Sihlhof. Nie ma co o niej dużo pisać. Powiem tylko, że muszę po tej wizycie poważnie przemeblować górne partie mojego prywatnego rankingu ulubionych budynków w Szwajcarii. Zdjęcia tutaj. Nie, jednak nie da się nic zupełnie nie napisać. To jest coś niezwykłego. W sumie kilka prostych trików. Po pierwsze piękne materiały - ściany zewnętrzne z ogromnych płyt szlifowanego konglomeratu o kruszywie z ciepłobeżowego wapienia. Bryła jakaś taka addytywna, z klocków jakby, zgrabna niczym ciało lekkoatletki. Pustka przez środek, ale nie dziura w stylu komina, tylko dziwna, poprzesuwana, z mostkami, galeriami i balkonami. Betonowe ściany wewnętrzne z różnobarwnymi nadrukami. Ogromne okna o bardzo regularnym rytmie, który jednak nie wpada w faszyzm tylko subtelnie się odmienia przez różne przypadki. Ech, majstersztyk po prostu. Dranie nazywają się Giuliani&Hönger. Z serca polecam.

Ścieżka dźwiękowa: czy zważywszy na tytuł posta ktokolwiek ma do zaproponowania jakąkolwiek alternatywę? Wątpię. Georgios Kyriacos Panayiotou: Freedom. I czy ktoś oprócz mnie pamięta jeszcze czasy, kiedy Linda Evangelista rządziła, Jerzy roztaczał wiarygodne pozory heteroseksualności a czytnik CD mógł dostać główną rolę w teledysku?

poniedziałek, 7 stycznia 2008

Nowość! Uj! Novinka!

Wszystkiego dobrego w Nowym Roku 2008!
To jest tylko teaser. Prawdziwy, dojrzały, wypasiony nowy post znajduje się pod życzeniami świątecznymi. Ponieważ jednak zacząłem go pisać dawno, to opublikował się z datą 16 grudnia. Przepraszam, więcej nie będę.
Ścieżka dźwiękowa adekwatna do pory roku. Nieco może przeterminowana, ale mnie na przykład nadal kręci. The Cardigans: Carnival