wtorek, 27 listopada 2007

Słowo o budowie Krystiana

W piątek trzydziestego listopada spóźniłem się po raz pierwszy na wycieczkę na budowę. Źle oceniłem czas gotowania owsianki, na domiar złego herbata zaparzyła się wyjątkowo dobra i po prostu nie byłem w stanie zrezygnować z dopicia jej przed wyjściem. W rezultacie pięć minut po czasie przebiegłem przez kładkę dla pieszych nad torami kolejowymi w Leutschenbach i przez drucianą siatkę zobaczyłem tłustszą niż zwykle grupę studentów, która już słuchała prelekcji kierownika budowy. Wycieczka ostatnia w semestrze i stosownie do tego najbardziej wypasiona. Aaaaaa! A tu brama zamknięta na kłodkę! Okazało się, że jestem ze złej strony i musiałem po błocku obiec olbrzymi teren dookoła. W końcu dobiłem. Uchwyciłem ostatnie 10 minut wstępu i weszliśmy do środka.W tym miejscu muszę zrobić mały wtręt restrospektywny. Kiedy zobaczyłem po raz pierwszy konkursowy projekt Christiana Kereza muzeum sztuki nowoczesnej w Warszawie to skłamałbym pisząc, że z miejsca skruszył moje twarde, wybredne, czarne serce. Ale miałem cały czas w pamięci muzeum w Vaduz z jubilerską fasadą ze szlifowanego terrazzo i starałem się przekonywać wszystkich, że nie mogło być dla Warszawy lepiej. Nie było łatwo - stolica nie nawykła przecież do konkursów. Koniec przerywnika historycznego. Dziś piękność jego w całej ozdobie widzę i z mocą potwierdzam moje pierwotne przekonanie, że Kerez może dokonać w Warszawie rzeczy wielkich. Budowana w Leutschenbach szkoła dowodzi, że ten człowiek po prostu nie żartuje. Wrażenie, jakie wywiera konstrukcja spawana z zamkniętych stalowych przekrojów daje się najlepiej opisać słowem: powalające. Zrobiłem mnóstwo zdjęć, ale nie jestem z nich jakoś szczególnie zadowolony - było ciemno, bałagan budowlany standardowy a poza tym większość czasu spędziłem filmując kierownika budowy. Opowiadał fascynujące rzeczy po niemiecku, które mam zamiar zmontować, zrozumieć i przetłumaczyć. Najpiękniejszy ze wszystkiego jest być może kanciasto-pogięty betonowy sufit. Pogięcie ma głęboki sens strukturalny i instalacyjny - w każdym ryflu upchnięto wentylację, rury, kable i konstrukcję. Nie będzie sufitu podwieszonego - dlatego robotnicy nie mogą się pomylić. I nie mylą się - przypuszczalnie to na tym polega właśnie szwajcarska jakość. Wafelkowy szalunek zrobili jeden i do wylewania kolejnych kondygnacji używali go wciąż na nowo, więc całość idzie im raczej nieśpiesznie. Cały parter wspiera się na sześciu stalowych trójnogach - na dodatek ma wysokość dwa pięćdziesiąt w świetle. Daje to niesamowite wrażenie bycia lekko zgniatanym. Nie będzie tu żadnych podziałów. Szatnie, stołówka i strefa wejściowa - wszystko się wzajemnie przeniknie i przeleje. Na wyższych kondygnacjach już wstawiają szkło - ogromne tafle bez szprosów i rzecz jasna na spad do podłogi. Wszystkie klasy oddzielą półprzezroczyste ściany z profilitu. Czy już napisałem, że coś wywiera największe wrażenie? Jeśli tak, to odwołuję: największe wrażenie wywiera zdecydowanie ostatnia kondygnacja - sala gimnastyczna. Z oczywistych względów nie będzie można do niej wejść główną, centralnie umieszczoną klatką schodową - piłka by im ciągle na dół spadała. Schody wylali z boku, w przestrzeni tarasów, które przelatują dookoła budynku. Ale w ten piątek beton jeszcze wiązał i musieliśmy wejść po aluminiowym rusztowaniu - niektórzy przybierali przy tym wyraźnie barwę szarozieloną. Nie było jeszcze dachu - tylko wspaniała konstrukcja. Stałem tam z buzią otwartą zupełnie i śmiałem się do siebie z zachwytu.
Wielce szanowna Pani Ando Rottenberg! Jeżeli prawdą są informacje, które doszły moich uszu, to nie daje się wyrazić słowami dyshonor, jakim okrył Panią sam pomysł proszenia Christiana Kereza o to, żeby zrzekł się łaskawie realizacji muzeum. Za karę i dla edukacji proponuję Pani wizytę w Leutschenbach - szkoła ma otworzyć podwoje w sierpniu 2008. Utraconego honoru to nie przywróci, ale może byłoby skuteczną odtrutką na miłość do architektury Franka O. Gehry?

Ludu Warszawy! Jam tu! - Christian Kerez

Ścieżka dźwiękowa: suity wiolonczelowe Bacha + głos z offu - Cześć, jak masz na imię? Czy my się skądś nie znamy? Czekaj... wiem! Widziałem cię na ASP...

poniedziałek, 19 listopada 2007

Żigągłije

Moim zdaniem przysłowie 'nieszczęścia chodzą parami' jest tylko bladym, szczególnym przypadkiem szerszej prawidłowości: 'jak już się dzieje, to wszystko na raz'. Przeżywam tu właśnie tydzień życia (nie w sensie 'tydzień z życia mężczyzny' tylko tak jak 'człowiek roku', 'spawacz miesiąca', 'oferta tygodnia', 'kawał dnia'). Właściwie jest to tydzień życia plus - zarówno tydzień plus, bo dziesięć dni minimum, jak i plus w ogóle, bo tyle się dzieje i tyle muszę zrobić. Tak jak w filmie Magnolia wszystkie moje wykłady i zajęcia, niczym kwiat jakiś przecudny, rozkwitły koniecznością wykonania pedeefów, prezentacji, wypracowań, niepotrzebne skreślić, wszystkie w tym samym mniej więcej momencie. Mało tego, okres zakwitania szkolnej magnolii magnetycznie przywabił wcześniejsze terminy, które już od dwóch tygodni bezwiednie wpisywałem sobie do kalendarza na ten właśnie tydzień. I jeszcze spontanicznie coraz więcej i więcej: dzisiaj dostałem np wezwanie, żeby bezzwłocznie odebrać kartę stałego pobytu. Zrób sobie proszę zdjęcie, potem odstój w urzędzie imigracyjnym kwadranse w kolejce z murzynami i słowianami o włosach sklejonych gipsem i pyk! - trzy godzinki z głowy. Akurat teraz dokładnie! Nie wspomnę o przeróżnych kulturalnych atrakcjach, które stale od ust sobie odejmuję. A to wystawa w Bernie, a to festiwal w Lucernie, a to koncert w Winterthur. Nie mówiąc o pogodzie boskiej, która woła o wycieczki. Na dodatek dopiero co pokonałem przeziębienie i chciałbym biegać skakać. A tu książki się nie mieszczą na stole prawie i czeklista długa na trzy postity. I właśnie chciałem w sobotę bojowo odkreślać z postitów, a nie szło mi! Miętosiłem niemożliwie jakąś prezentację na wykład z wykonawstwa budowalnego. Słońce za oknem jak drut, a ja ci ściągam z internetu zdjęcia wykopów, dźwigów i pomp drenujących. Nie - stwierdziłem - internet będzie też po zmroku, wychodzę się przewietrzyć, poza tym to pomoże mi w pracy - przekonałem sam siebie dość łatwo, znam się przecież ze sobą nie od dziś (he he - stary trik, ale działa na mnie bez zarzutu). I pojechałem z zamiarem zwiedzenia Oerlikon, który ma się do Zurychu prawie tak, jak Kabaty do Warszawy. Prawie robi tu, rzecz jasna, wielką różnicę. Ode mnie jedzie się trolejbusem 72 z przystanka Hubertus do Buchegg Platz i tam przesiadka w tramwaj 11. Wysiadłem na Buchegg i czekam. Czekam, czekam, słonko świeci. A na placu tym przesiadam się codziennie niemal w autobus nr 69, który wjeżdża na Hoenggerberg. Jest tam nowa mieszkaniówka, nie wiedziałem dotąd czyja, zapakowana w szkło kolorowe. Nigdy wcześniej nie miałem czasu dokładnie się jej przyjrzeć, do szkoły się zwykle spiesząc albo ze szkoły do Migros po chleb, bo tu zamykają o siódmej i spóźnialscy muszą ssać łapę. No to ciach - pomyślałem i poszedłem ją fotografować. Jak już się dzieje, to wszystko na raz: na chybił trafił postanowiłem spróbować wejść do jednej z klatek schodowych - a nuż się uda? Nie dość, że klatka otwarta, to jeszcze okazało się, że akurat dziś dzień otwarty i można obejrzeć wnętrza mieszkań świeżutko oddanych. Obfotografowałem więc wszystko, łącznie z wbudowanym w komplecie mini-przedszkolem, dowiadując się przy okazji od miłych panien, które zmywały podłogę w mieszkaniach, że właśnie odbywają praktykę w biurze Gigon&Guyer - projektantów budynku. Zdjęcia tutaj. A teraz na deser coś śmiesznego: ten dom to mieszkaniówka socjalna. Miasto Zurych zbudowało go specjalnie z przeznaczeniem dla rodzin wielodzietnych - mieszkania mają po 5-6 pokoi. Wniosek: bezkrytyczne rozmnażanie w Szwajcarii może mieć niezwykle komfortowe następstwa. Po powrocie do domu z Oerlikonu byłem zbyt zmęczony, żeby pracować. Ugotowałem niesmaczne szwajcarskie ziemniaki Migros i bardzo czystą marchew Migros, zjadłem to z majonezem Migros i poszedłem spać.

Ścieżkę dźwiękową dedykuję przyszłym rodzicom wielodzietnym (w tym, jak da Święty Józef, i sobie): Peter, Bjorn & John 'Young Folks'

środa, 14 listopada 2007

Peciakucia

Chodzę na różne wykłady. Na zaliczenie 'Bauprozess: organisation' muszę przygotować, jak się dzisiaj okazało, cztery slajdy typu Pecha Kucha. Nie wiedziałem co to takiego a tymczasem jest to dość świeży wynalazek, stworzony przez architektów dla architektów (peciakucia znaczy po japońsku szwargot - czy coś). Wymyślili to Klein/Dytham jako produkt uboczny zaprojektowanego przez nich centrum multimedialnego. Chodzi o to, że jak architekt albo designer zacznie opowiadać o swoich rzeczach, to może gadać w nieskończoność. Dlatego imprezy Pecha Kucha to wykłady młodych twórców, 20 slajdów na osobę, 20 sekund na slajd - wychodzi 6'40" na prelegenta. Nie wiem, jak to dalej wygląda, ale rozumiem, że po jakichś dwóch godzinach następuje jam session i drinki.
Na stronie Pecha Kucha jest lista miast, w których odbyły się już tego typu zabawy. Nie ma naszych! W pierwszej chwili pomyślałem: '-Super! Na razie nikomu ani słowa, zorganizuję na Chłodnej, będzie niespodzianka.' Ale przecież mnie na razie na Chłodnej nie ma. Dlatego rzucam tutaj tylko pomysł i liczę, że jak ściągnę z powrotem do macierzy, to peciakucia będzie już przynajmniej ostro rozkręcona, o ile nie zgoła pasée.
Komentarze do zdjęć: peciakucia jeszcze na żywo nie widziałem, dlatego nie mam stosownego foto. Obraz zastępczy nr1 przedstawia mnie na budowie wielofunkcyjnego trójkątnego zespołu biurowo-handlowo-mieszkaniowego w Dietikon o wdzięcznej i niezwykle oryginalnej nazwie 'Trio'. Padał pierwszy śnieg a na głowie miałem kask z logo fimy Sika. Na szczęście firma ta produkuje izolacje i dlatego chyba nie dojdzie nigdy do jej fuzji z koncernem żarówkowym Osram, która dałaby hiperobsceniczną korporację Sika-Osram. Moja niewesoła mina jest efektem chłodu wywołanego brakiem ochronnego owłosienia, które tego ranka utraciłem. Na ilustracji nr 2 z wcześniejszego wieczora jest izolacja, jest ciepło i wszystko gra.

Ścieżkę dźwiękową inspiruje dzisiaj pora roku: Keith Jarrett 'Autumn Leaves'. W warstwie wizualnej klip nie rzuca może na kolana, ale im chodzi po prostu o dżes.

poniedziałek, 12 listopada 2007

Foot Loos

Adolf Loos - Willa Müllerów w Pradze. To był prawdziwy cel wycieczki, wszystko inne stanowiło przystawki i leguminy, hors d'oeuvres. L'oeuvre - to właśnie ten dom. Wizyta w tej willi jest naprawdę czymś wyjątkowym. Projekt oczywiście genialny, tego tłumaczyć nie trzeba, kamień milowy nowoczesnej architektury, jednocześnie klasyczny, et caetera - Loos wielkim poetą był. Takich kamieni jest rzecz jasna mnóstwo, a co jeden to lepszy. Ale albo zniszczone i się sypią, że żal patrzeć. Albo prywatne i trzeba oglądać zza płota, tudzież wdrapywać się na śmietnik i ryzykować życie, żeby zrobić marne zdjęcie przez listowie. Albo przebudowane nie do poznania, z tralkami, maszkaronami. Albo ambasady, konsulaty, banki. A tu - nic z tych rzeczy. Wszystko na miejscu. W idealnym stanie. Bez mieszkańców. Do oglądania.
Podstawowa nauka dla architekta z willi Müllerów płynie taka, że projektując ikonę światowej architektury należy zawczasu przystosować ją do zwiedzania przez większe grupy. Nas było 30 osób a zwiedzać może na raz maksymalnie 10, więc wprowadzono system trójzmianowy. Podczas gdy jedna podgrupa studiowała Loosa, dwie pozostałe zgłębiały tajniki leżącej nieopodal BABY. (Spokojnie, rączki na kołderce - BABA to osiedle pokazowe czeskiego werkbundu z lat '30). O babie można by swoją drogą bez końca, ale wracam do Loosa. Może to fakt, że Czesi mieli Havla zamiast Wałęsy odbija się u nich tak pozytywnie na zabytkach? Zrobili w każdym razie lustrację i reprywatyzację. Państwo czeskie zwróciło dom spadkobiercom dawnych właścicieli a ci wspaniałomyślnie zaoferowali go miastu Pradze. I dzięki temu po trzyletniej konserwacji przeprowadzonej z funduszy UNESCO można go dziś zwiedzać. Remont trwał trzy lata ale to nie były przelewki - wszystko jest odtworzone. Oryginalne meble i dzieła sztuki powyciągali z różnych muzeów, poodkupywali od galerii i prywatnych osób i w rezultacie wygląda to, jakby Müllerowie gdzieś na chwilę wyszli a służbie dali wolne. Poza pietyzmem w odtworzeniu szczegółów, za który zresztą przyznano konserwatorom nagrodę, uderza profesjonalizm organizacyjny, szczególnie w porównaniu z domem Wittgensteina, który oglądałem później. Przewodniczka kompetentna, uprzejma i wielojęzyczna. Sklepik maleńki ale jest wszystko, co trzeba: książki, kartki pocztowe, znaczki. I można płacić kartą. Czyli da się. Chciałbym dożyć dnia, w którym zobaczę jakiś pomnik modernizmu w Polsce tak zadbany. Mogę od razu podrzucić kilka pomysłów: Szklany Dom Żurawskiego na Mickiewicza w Warszawie; Dom dla samotnych matek Scharouna we Wrocławiu; któryś z Wrocławskich Mendelssohnów; niechby nawet Teatr Północny w Warszawie jako naszego Plecnika odremontowali. Bo dla Sołtanów nadziei już raczej nie ma...
Jeszcze o domu. Loos podróżował dużo po świecie i sam wybrał wszystkie meble, tkanininy i elementy wyposażenia. Przywoził z różnych wojaży a to lampę z górskiego kryształu a to angielskie krzesło chippendale. Dobrał też dzieła sztuki z kolekcji inwestorów i określił ich pozycje na ścianach. Interesował się kolorami - pokój przyjęcia towarów przykładowo pomalowany jest na filoetowo, żeby dostawca zostawił swoją paczkę i jak najszybciej sobie poszedł. Na samej górze zaprojektował pokój japoński specjanie do trzech ulubionych drzeworytów pana domu. Dr Müller - przedsiebiorca budowlany nota bene - kolekcjonował ukiyo-e. Jednym z tych trzech obrazków jest słynna 'fala' Katsushika Hokusai.

Jeśli chodzi o tytułowy foot loos to zdjęć robić kategorycznie nam zabroniono - mam tylko z zewnątrz i kilka ukradkowych szpiegowskich ze środka. Kupiłem za to doskonałe albumy z detalami, do studiowania dla chętnych (usługa dostępna chwilowo tylko na terenie konfederacji szwajcarskiej). Dla zaspokojenia rządzy obrazów - goła BABA.

Ścieżka dźwiękowa: Czeska rapsodia
Is this the real life-
Is this just fantasy-
Caught in a landslide-
No escape from reality-
Open your eyes
Look up to the skies and see-
Im just a poor boy,i need no sympathy-
Because Im easy come,easy go,
A little high,little low,(...)

wtorek, 6 listopada 2007

Miestrz świata!

Czołówka rankingu budynków, które zrobiły na mnie największe wrażenie w życiu wygląda teraz tak: prowadzi Mies-dom Tugendhata przed Miesem-pawilonem barcelońskim, za nimi długo długo nic i dopiero Le Corbusier-La Tourette. Na dodatek Tugendhat może jeszcze powiększyć przewagę - w tej chwili jest w nienajlepszym stanie, ale lada chwila (np na wiosnę przyszłego roku) ma się rozpocząć pięcioletnia konserwacja. To jest podpowiedź dla wszystkich, którzy chcą jechać: albo szybko teraz albo po 2012. Lepiej teraz, bo później kto wie, co będzie. Ja przykładowo nie wjechałem na szczyt World Trade Center, bo pomyślałem: zaoszczędzę $20, Empire State zaliczony a i tak przecież jeszcze kiedyś przyjadę.
Mies vs. Mies - oba powstawały mniej więcej w tym samym czasie i są podobne. Ale wygrywa Mies, ze względu na lokalizację. Od ulicy kompletnie niepozorny - długi, płaski, garaż, jedno okno. I to jest clou - klient nie chciał obnosić się z luksusem. Ulica przebiega po górnej krawędzi ogromnej parkowej działki. Z drugiej strony przez okna widać panoramę Brna ponad koronami drzew.
Pan Tugendhat, wykształcony przemysłowiec z branży włókienniczej, rozporządzał nieograniczonymi środkami i dobrym gustem. Umówił się z Miesem na pierwszą rozmowę po drodze na jakąś kolację. Ale jak usiedli i zaczęli rozmawiać o domu, to już na wieczerzę nie dotarł.
Pani Tugendhatowa miała zastrzeżenia, że drzwi zaprojektował niewygodne ciężkie przez całą wysokość i zapytała, czy nie można by czegoś bardziej normalnego. Mies na to, że jeżeli chce coś normalnego, to niech sobie zatrudni normalnego architekta. Zbudowane są oczywiście przez całą wysokość.
W 1929 roku samochód kosztował 1000CZK. Dom kosztował 50000CZK. Luksusowy dom kosztował 150000CZK. Willa Tugendhatów kosztowała pomiędzy sześć a osiem milionów CZK.
Same okna kosztowały dwa miliony CZK. Szyby grube na 18 milimetrów, w taflach 500x300cm (około). Wykonane ze szkła antyrefleksyjnego, miały być niewidzialne. W tej chwili wprawiono cienkie arkusze o połowę mniejsze, na pełny rozmiar nie było stać państwa czeskiego. Remont będzie finansowany ze środków UNESCO i zrobią tak, jak było. Tylko, że w Czechach już nie ma fabryki, która by potrafiła wyprodukować takie szyby jak w 1929, więc sprowadzą z Niemiec. Dwie tafle chowają się całkowicie w podłodze. Pani nam pokazała. Silnik elektryczny działa bez żadnej konserwacji od czasu budowy - to już 80 lat.
Szyby wszystkie się wytłukły, bo do ogrodu w czasie okupacji wpadła bomba. Zachowała się tylko jedna - potłukł ją spawacz podczas remontu w latach osiemdziesiątych.
W salonie stoi ścianka działowa. Oddziela strefę pracowni od strefy słodkiego nieróbstwa. Zrobiona jest z onyksu, który Mies sam wybrał. Sprowadzono go z Afryki w jednej bryle i na miejscu pocięto na cienkie płyty. Gdy pada na nią zachodzące słońce, to po drugiej stronie wygląda, jakby się żarzyła w środku na czerwono. Inne ścianki działowe obłożono fornirami z egzotycznych drewien. Niestety oryginalne nie zachowały się - podczas okupacji willa służyła za kwaterę żołnierzom sowieckim. Spalili riebiata meble i wszystko, co drewniane (z kilkoma wyjątkami). W salonie trzymali konie - białe linoleum tego nie przetrwało, podobnie płyty z carraryjskiego marmuru na schodach tarasu. Ocalała onyksowa scianka, bo poprzedni lokatorzy - biuro projektowe Messerschmitta - obudowali ją z jakichś względów gipsem. Willa ma konstrukcję szkieletową - wszystko niosą stalowe słupy o przekroju krzyża. Krasnoarmiejcy tego nie wiedzieli i sądzili, że całość trzyma się na tej jednej scianie, więc jej nie ruszyli.
Największe cuda i dziwy znajdują się na samym dole. Najniższe piętro zajmuje kondygnacja technicza. To tam właśnie zjeżdżają ruchome okna. Tam znajduje się również pierwsza na świecie prywatna instalacja klimatyzacji. Powietrze zasysano od strony ulicy. Najpierw nawilżano je w pokoju, w którym woda rozpryskiwała się na specjalnych morskich kamieniach. Potem przechodziło przez filtr z drewna cedrowego, potem nasycano je olejkiem cedrowym, podgrzewano i dopiero tłoczono do pomieszczeń. Pani Tugendhat wspominała, że willa nagrzewała się w 30 minut.
W salonie stoi fortepian, którego używali chętnie wszyscy domownicy. Nie akceptował go jednak architekt, dlatego na czas jego wizyt usuwano instrument z domu.
W roku 1929 nie istniała co prawda telewizja, ale kino domowe owszem - za tylną scianą salonu jest niewielki pokoik, w którym stał projektor kinowy. Filmy oglądano na zaciągniętych jedwabnych zasłonach.
Mies zezwolił Tugendhatom tylko na trzy dzieła sztuki: jedna rzeźba w salonie i po obrazie w sypialniach państwa domu. Usłuchali.

Ścieżka dźwiękowa: pozwalam na czytanie tego tekstu jedynie przy akompaniamencie Fugi C-dur z zeszytu pierwszego 'das Wohltemperierte Klavier' Johanna Sebastiana Bacha. Nie godzę się na wykonania inne, niż Glenna Goulda.

Przewodniczka powiedziała, że 'nie zauważy' jak zrobimy zdjęcia, pod warunkiem, że jej obiecamy, że nie będzie nimi handlu w sieci. Dlatego nie handluję tylko udostępniam nieodpłatnie najbliższym znajomym i rodzinie.

niedziela, 4 listopada 2007

Voyage, voyage

Wczoraj w nocy przytrafiło mi się nieszczęście - wpadłem do studni! Przez niezabezpieczony otwór w Wikipedii wpadłem do głębokiej studni z cieczą, która nazywa się 'Ludwig Wittgenstein'. Ale lepiej zacznę od początku.
Cały zeszły tydzień - od poniedziałku do soboty wieczorem - upłynął mi na luksusowej tułaczce po byłym imperium Habsburgów. Seminarwoche, czyli podróż studialna, odbywa się raz na semestr i jest kosztownym przywilejem wszystkich studentów architektury na ETH. Cały wydział wyrusza w tym samym terminie, przy czym każdy z profesorów organizuje inną wyprawę. Szeroka oferta tematów zawiera się w różnych przedziałach cenowych: od zwiedzania blokowisk w Zurychu poprzez modernistyczną architekturę Teneryfy aż po nową urbanistykę gdzieś w Chinach. Mnie zapisano automatycznie wraz z całym kursem MAS Wohnen na zaprogramowaną przez katedrę Dietmara Eberle wycieczkę pod tytułem 'Praha - Brno - Wien: auf den Spuren von Adolf Loos' (pol.: P-B-W: na tropach A.L.). Jako kartofel ze wschodu nigdy wcześniej nie mieszkałem w hotelu. Zawsze schroniska, kempingi, namioty, albo cudze kanapy. Teraz znam już smak komfortu i stwierdzam niestety, że nie jest wcale ZBYT słodki - przeciwnie, bardzo przyjemny. Nie będę jednak rozwodził się nad tym, jak zorganizowano podróż (doskonale), jak wygodny okazał się autokar (bardzo), jak profesjonalny album o zwiedzanych obiektach wręczono każdemu uczestnikowi (niesamowicie). Wszystko miało po prostu na celu stworzenie idealnych warunków do kontemplowania budynków i to się udało kapitalnie. Program napięto do granic i nawet wieczorne rozrywki wkomponowały się w studia: kolacja na Hradczanach, club-tour po wiedeńskich barach z Dietmarem Eberle w roli przewodnika a potem ostatni wieczór w MAK-cafe przebudowanej niedawno przez Gregora Eichingera. Bodźców estetycznych, intelektualnych i zmysłowych wystarczyłoby mi na pisanie i opowiadanie, choćbym nawet do przyszłej jesieni miał się z mieszkania nie ruszać. Zobaczyłem i usłyszałem mnóstwo, ale trzy domy mnie naprawdę poruszyły. Trzy domy - trzy miasta - trzech architeków. Willa Müllerów w Pradze Adolfa Loosa, Dom Fritza i Grety Tugendhat w Brnie Ludwiga Miesa van der Rohe i Pałac Wittgensteinów w Wiedniu Paula Ehrenfelda i Ludwiga Wittgensteina. Nie dam rady wziąć wszystkich na raz, dlatego to będzie mini-serial, na dodatek teraz znowu od końca.
Jako ostatni z trzech zwiedziłem pałac W. Wcześniej znałem go tylko z rysunków i zdjęć czarnobiałych. W przeciwieństwie do T. i M., W. nie zachwycił mnie a raczej zasmucił. Wittgenstein wybudował dom dla swojej siostry na dużej parkowej działce w centrum gęsto zabudowanej dzielnicy. Był perfekcjonistą, zaplanował wszystko do najmniejszego szczegółu bez litości, ściśle logicznie, matematycznie a przy tym klasycznie. W czasie wojny uczyniono z rezydencji lazaret. Po wojnie, w latach '60 osiedli w stanach potomkowie siostry Ludwiga sprzedali posesję deweloperowi. Ten wyciął drzewa i zabierał się do rozbiórki, bo chciał budować drapacz chmur. W ostatniej chwili wydarto mu z ręki kilof a willę wpisano na listę dziedzictwa kultury austriackiej. Niestety drzewa były już wycięte, a burak i tak postawił swoją wieżę - o dziesięć metrów od okien pałacu. Podupadły budynek zakupiła republika Bułgarii z przeznaczeniem na instytut kulturalny. Austriacy nie mają wyboru i muszą być Bułgarom wdzięczni za podniesienie domu z ruiny własnym sumptem i właściwie lege artis. Ale wiadomo, że z Sofii do niedawna widać było dobrze Moskwę i to nawet w centrum Wiednia. Przed głównym wejsciem ustawili sobie bałkańscy bracia w utopii ogromny pomnik: dwóch socrealistycznych starców z brązu. Podpis głosi co prawda: 'Cyrylowi i Metodemu wdzięczny lud bułgarski' ale wyglądają apostołowie słowian jak Marks i Engels, którym garnitury zamieniono na sukienki. Do subtelnego, destylowanego modernizmu pasują jak kożuch do kwiatka. Obok pałacu wkopał lud bułgarski w ziemię salę konferencyjną, z której wyłażą na lichą trawę jakieś ni-to-świetliki papą obłożone, wentylacyjne grzybki w kolorze PTTK-zielonym, rury dziwne spontaniczne, z pewnością nie przez Wittgensteina zaprojektowane. Wrażenie z gazonu: lekki Czernobyl lub kotłownia w Kutnie. Obrazu wschodniej zapaści dopełniają jeszcze brzozy. W środku instytut kulturalny, czyli przeszłe luksusy poddane siermiężnej ludowej opiece. Folderek rachityczny proponuje do nabycia przepalony cieć w tureckim swetrze, wygląda jak weteran bułgarskiej czeki, na szczęście szybko oddala sie do swojej wędzarni przed telewizor. Willa jest brudnawa i pusta, na ścianach wisi niedoświetlony, marny kunst. Perfekcyjnych mosiężnych klamek Wittgensteina nigdy nie będą już pieścić delikatne dłonie semicko-germańskich intelektualistów, dla których je stworzono. Przemijanie, melancholia i dół.
Tak mnie to wszystko zasmuciło, że wczoraj postanowiłem się zapoznać bliżej z osobą architekta-filozofa Ludwiga Wittgensteina, jakoś uczcić agonię jego opus magnum. I jak zacząłem to mnie wciągnęło tutaj. Uprzedzam - życiorys jest skandaliczno-sensacyjny. Przykładowo, na przystawkę, Wittgensteina kolega z gimnazjum - Adolf Hitler. Dzień zleciał zanim wydostałem się na powierzchnię. Sprawa ma charakter rozwojowy - 'Tractatus logico-philosophicus' już zamówiłem.

W następnym odcinku: tak trwają te trzy - Loos, Wittgenstein i Mies. A z nich największy jest Mies.

Ścieżka dźwiękowa: jak w tytule 'Voyage, Voyage' francuski one-hit-wonder Desireless. Jest tam taki fragmencik, całkiem adekwatny...
Au dessus des capitales,
Des idées fatales

Post się napisał tasiemcowy, nikt dotąd już pewnie nie doczyta, więc dołożę jeszcze dla pogłębienia melancholii bardzo dobrze pasującą sambę 'Manha do carnival' - wykonanie Paula Desmonda osobiście preferuję.

A day in the life of a fool
A sad and a long, lonely day
I walk the avenue
And hope I run into
The welcome sight of you coming my way

I'll stop just across from your door
But, you're never home anymore
So there, in my room
And there, in my gloom
I'll cry, tears of good-bye

Till you come back to me
That's the way it will be
Everyday in the life of a fool.