sobota, 28 czerwca 2008

Hermetyczno-sympatyczna

Korzystając z idealnej pogody wziąłem rower i pojechałem pięćset metrów pod górę zrobić w końcu porządne zdjęcia kilku smakowitych mieszkaniówek ulokowanych po 'mojej' stronie doliny. Wśród nich szczególnie bliski mojemu wybrednemu sercu jest dom przy Sädlenweg zaprojektowany przez AFGH. Żeby przeciętnemu fanu architektury szwajcarskiej uświadomić, który to, zwykle wystarcza powiedzieć, że to ten ocynkowany. Ale oczywiście operujemy wtedy haniebnym uproszczeniem. Tam się przecież tyle dzieje: rzut powyginany, trzon betonowy, stropy drewniane, okna panoramiczne, mieszkania dziwnie zaplecione.
Przystanąłem więc sobie tam, mokry od potu letnio-rowerowego i jąłem kontemplować możliwe ujęcia. A fascynuje mnie zawsze, przybysza z kraju pancernych ogrodzeń, że dom może nie mieć płotu. Stoi po prostu na skarpie, ogród ma z tyłu i tylko psychologiczna bariera powstrzymuje przed wejściem na trawnik. Ale nie mnie, bo ja na ten trawnik, który chwilę wcześniej pracujący właśnie kosiarz skosił, delikatnie wszedłem. Nie stało mi jednak tupetu, żeby po chamsku wtargnąć do ogródka, więc zrobiłem co się dało od frontu i już zbierałem się do odjazdu, kiedy zauważyłem, że nieostrożny kosiarz zostawił uchylone drzwi wejściowe. Pomyślałem: dobra nasza - zajrzę do środka i zdejmę hol. I kiedy nie przestępując progu mierzyłem, jakby tu zmieścić jednocześnie w kadrze żyrandol i fikus, w kadr weszła mi (boso) mieszkanka i zapytała bez ogródek, czy jestem architektem. Z rozkoszą odpowiedziałem, że owszem, na co ona zaproponowała mi, żebym zrobił sobię zdjęć w holu ile dusza zapragnie a potem, jeśli chcę, w jej mieszkaniu.
Kobieta wydała mi się nieco dziwna - miała na czole naklejoną sporą niebieską papierową kropkę a jej sukienka była jakby zszyta z różnych kawałków pomarańczowych szmat. Zaczęło we mnie kiełkować podejrzenie. Na tyle, na ile pozwoliła mi moja prymitywna, uboga w formy grzecznościowe niemczyzna dziękowałem jej za niespodziewaną życzliwość i od słowa do słowa wyjawiłem, że ETH, że z Polski, na co ona że była, że miała wystawę, i wtedy moje podejrzenie przerodziło się w pewność - to był nie kto inny tylko Pipilotti Rist. I kiedy ją zapytałem i potwierdziła, że tak to ona, to już dalej, że Sosnowska, że Sasnal i żebym poszedł za nią do sypialni, to mi coś pokaże, tylko żebym zdjął buty. I poszliśmy i pokazała mi swoją... kolekcję oryginalnych fotografii Jana Smagi i Anety Grzeszykowskiej, tych z rzutami mieszkań. Następnie rozmawialiśmy o jej pracach, podczas gdy ja robiłem w pośpiechu liczne fatalne, jak się później okazało, zdjęcia.
Potem dostałem szklankę wody, poznałem jej bardzo miłego czteroletniego synka, który siedząc w wannie poinformował mnie, że Polska odpadła z mistrzostw, oraz (prawie) jej męża, którym okazał się być krzepki kosiarz. Prawie, bo pozdrowiliśmy się tylko z dystansu w ogródku. Zanim odszedłem, pani Rist opowiedziała mi jeszcze, że mieszkanie architektów (Andreasa Fuhrimanna i Gabrielle Hächler, skądinąd autorów projektu) na samej górze jest zupełnie inne, sterylne i wystylizowane. Odparłem w nieudolnej próbie komplementu, że dlatego właśnie architektom tak dobrze robią związki z artystkami. Natychmiast przygniótł mnie ciężar tej niewydarzonej elokwencji, pożegnałem się szybko i umknąłem obmyślać w domowym zaciszu esprit d'escalier.

Fotografii więcej nie będzie, bo na ujęciach z ogródka widać pościel wywieszoną przez okna, wnętrza bardzo prywatne a mnie nie stać na prawników.

Ścieżka dźwiękowa dedykowana zdecydowanie mojej nie w pełni wykorzystanej fotograficznie dobrodziejce: The Knife - Heartbeats. Z różnych przyczyn. Po pierwsze - bo klip bardzo dziwny, jak sama PR, co też artystce w pełni przystoi. Po drugie - bo kolorowe kule z teledysku pasują jak ulał a) do kropki na czole; b) do tajemniczej żółtej purchawy w ogródku. Po trzecie - bo piosenka heartbeats jest po prostu świetna, jakkolwiek przyznaję, że może nieco łatwiej przyswajalna w coverowej wersji Jose Gonzalesa. I po czwarte - bo to zawsze miło posłuchać bicia serca.