niedziela, 28 października 2007

Bauhaus Kultury i Nauki

W piątek odwołali mi wykład-wycieczkę na budowę. Już nastrojony na bodziec kulturalny zacząłem odczuwać ssanie poznawcze. Nie da się z tym długo wytrzymać i dlatego jako erzac wybrałem wystawę Nature Design w Museum fur Gestaltung. Już od dawna miałem na nią ochotę i nie szło o tym zapomnieć, bo całe miasto oblepiają plakaty. Sprawdziłem godziny otwarcia i lokalizację - w internecie robiła dostojne wrażenie. Wysupłałem 8 chf na bilet i wszedłem. Dość podstępnie połączyli, podli, malutkie jak się okazało muzeum z olbrzymią szkołą sztuk pięknych. Na ścianie dali napis wołami i z zewnątrz ma człowiek wrażenie, że wkracza jakoby do Bauhausu Kultury i Nauki. A w środku, proszę państwa, rozczarowująco kameralna salka gimnastyczna. Ale trudno: zapłaciłem - obejrzę.
Nature wypadła jak zwykle lepiej niż design, Pan Bóg od lat trzyma formę. Jego rośliny wyszły sensacyjnie na makro-zdjęciach Karla Blossfelda 'Urformen der Kunst'. Wystawiono świetne modele woskowe do nauki biologii i różne wspaniałe dziwnokształtne koralowce. Ale i design miał kilka hitów - Bracia Bouroullec wyprodukowali zastawę stołową o nazwie 'stone' - białe siateczki trójkątne. Dobrze prezentował się na żywo rokokoloryfer droog design. Wyznaję ze skruchą, że nie dałem rady się powstrzymać i kiedy pani nie patrzyła, delikatnie przebiegłem palcami jego intymne krzywizny. Szkoda tylko, że nie był ciepły.
Architekturze też poświęcono ołtarzyk - kroczyły oczywiście robaczywe miasta Archigramu, Calatrava się naprężał i wyginał a Lars Spuybroek roztapiał i przelewał. Wisieli tam również moi osobiści 'ulubieńcy' - François Roche i jego ekipa od bardzo dziwnych plastelinowych domów. Zawsze się zastanawiam, skąd oni biorą klientów, którzy doszli do wniosku, że meble są passé. Może wydobywają ich z jaskiń Kapadocji? Popularność blobutopii w ojczyźnie Kartezjusza to jest w ogóle interesująca sprawa. Widzę w tym pokrewieństwo z francuskim kultem cyrku.
Pięknie wyglądała natomiast makieta nowej stołówki w Karlsruhe, inspirowanej rzekomo strukturą kanapki z nutellą. Zrobiłem kilka zdjęć z biodra, nieśmiało i po cichu, nie wiedziałem czy można. Było można. Jakaś trendy-babuleńka pod sam koniec szła przede mną i bez najmniejszego skrępowania, na oczach dozorcy pstrykała wszystko jak leci. Chciałem zawrócić, ale zamykali i odcięli mi odwrót. Kiedy już myślałem, żem do końca obejrzał, to znalazłem jeszcze schody na górę. A na pięterku inna wystawa: 'Na zachodzie same zmiany - 100 lat szkoły wzornictwa w ZH'. Przeleciałem ją niezwykle pobieżnie, bo dozór przebierał nogami.
Wpadły mi w oko dwie rzeczy. Pierwsza - doskonały plakat 'die Farbe' z datą 1944. Kiedy Bohaterska Warszawa płonęła, to oni tu sobie o kolorkach w najlepsze... A rzecz druga to projekt stroju dla sportsmena-dandysa. Nie zapisałem niestety, kto szył, ale moim zdaniem kapitalnie. W sam raz do pracy, na trening i na wieczór. 'Jaś, chłodno jest, włóż chociaż marynarkę od dresu.' Wchodzę w to!

Trochę zdziwił brak projektów formacji front design. Poza tym w dziale architektura olali Ronchamp. Stąd moja ocena: cztery z dwoma. Ścieżka dźwiękowa: Photek 'Modus Operandi', utwór nr 4: The Hidden Camera - to ja właśnie na wystawie Nature Design. Z tej samej płyty najlepszy w ogóle utwór tytułowy.

piątek, 26 października 2007

Klettern-Palast

We wtorek sytuacja sportowa dojrzała do ostatecznego rozwiązania. Marco Glockner (Marek Dzwonnik)- współstudent, który też ma wspinaczkową przeszłość, w końcu po moich wielokrotnych przypominaniach przywiózł swój sprzęt z Niemiec. Umówiliśmy się na dwunastą w Schlieren na wypróbowanie tutejszej ścianki. Hmmm, ścianki... W ZH w odróżnieniu od WW nie ma kilku małych ścianek wspinaczkowych rozsianych po przyszkolnych halach sportowych, tylko dwie duże, bardzo duże. System chyba lepszy niż nasz, bo wychodzi taniej za godzinę (tak!). I sformułowanie 'ścianka wspinaczkowa' jest nieadekwatne do tego, co zobaczyłem na miejscu. Ogromna hala poprzemysłowa a w środku cztery gigantyczne komory, całe wyłożone panelami aż po sufit oddalony o jakieś 15 metrów od podłogi. Prawdopodobnie przez pierwsze dziesięć minut po prostu stałem z otwartą buzią, ale nie pamiętam. Później wspinaliśmy się przez trzy godziny. Wszystkie drogi oznaczono kolorami, nazwano i opisano pod względem trudności. Ciekawostka: zainstalowano specjalne aparaty do wspinania na wędkę bez partnera. Jest to rodzaj przeskalowanej miarki rozwijanej, tylko ze stalówką zamiast taśmy. Kiedy odpadasz, to powoli cię opuszcza. Wada: brak możliwości poproszenia o blok. Jest też oczywiście kawiarnia i sklepik z każdym możliwym elementem wyposażenia. Wszystko oblepione reklamami Mammut - szwajcarskiej firmy produkującej sprzęt górski, oczywiście najwyższej jakości. Udało nam się zrobić pięć dróg 5b i nie zrobić dwóch dróg 6-. W środę rano nie byłem w stanie odkęcić kurka w łazience.

Ścieżka dźwiękowa: John Coltrane 'My favourite things'. Żeby było wiadomo, o co chodzi: ta cała architektura, to tylko przykrywka. Tak naprawdę liczą się narty i wspinanie:)

wtorek, 23 października 2007

Zły dzień!

Mam chyba zespół odstawienia. Wczoraj wieczorem przestał działać w domu internet. Zasypiałem nawet zadowolony, bo zrobiłem wszystko, co było do zrobienia i wysłałem precz. Sieć podziękowała kiedy robiłem ostatnią herbatę. Doskonała okazja żeby położyć się spać o pierwszej zamiast o trzeciej – pomyślałem. Niestety! przechodząc od stołu do łóżka (<3m) zauważyłem własny przewodnik po Szwajcarii i wiadomo... Wstałem po jedenastej, zły na siebie, że znów nie o szóstej i z rządzą łączności. Naturalnie włączyłem K od razu, żeby zobaczyć co tam w polityce, a tu nic. Nie ma guugl, nie ma nic. Spędziłem godzinę grzebiąc w windowsach, oczywiście w pidżamie, w pół drogi do łazienki i bezskutecznie. W końcu musiałem nieodwołalnie opuścić pokój. Higiena i odżywianie nie przyniosły ukojenia, pozbawione treści, zatrute dziegciem braku gmaila. Prysznic oblał mnie podle zimną kiedy byłem jeszcze suchy i myślałem o TCP/IP. Jogurt truskawkowy M-Budget odsłonił ohydną chemiczną twarz, syrop perfidnie odłączył się od nabiału, źle. Na dodatek czas złośliwie się kurczył, bo na drugą chciałem koniecznie zdążyć z jakimś papierem do biura stypendialnego. Pół godzinki restartowania na zmianę routera, nadajnika WLAN i komputera nic nie zmieniło i musiałem biec. Na zewnątrz lodownia, a ja ubrałem się za lekko. W ipodzie wszystko przesłuchane – źle. Trolejbus odjechał. Drobnych za mało o 10 rappenów, żeby kupić tageskartę – źle. W tramwaju jakieś dzieci kłóciły się na zmianę po schwitzerdeutsch i po hiszpańsku z akcentem latynoskim. Drażniły mnie potwornie, wymawiały niewłaściwie c i z. Dziewczynka biła chłopca, dyskutując jednocześnie z matką. Matka pobłażliwa bezgranicznie – źle. Potem usiadł obok mnie wielki murzyn i śmierdział – nie wiem czym, ale niezwykle intensywnie. Wysiadłem. Na uczelni byłem dwie po. Biuro otwarte, bo nie DO drugiej tylko OD drugiej – ale skąd miałem wiedzieć, skoro pępowina odcięta. Okazało się, że nie dofinansowują wycieczek szkolnych, więc cała podróż na marne. Trudno. Zdecydowałem, że trzeba się wziąć, zrobić coś konstruktywnego, jakiś czyn, który nada sens dniu, bo do tej pory był jak pieróg bez farszu. Kupiłem bilet roczny na tramwaj i poczułem się nieco lepiej. Zawsze to jakiś bodziec - solidnie sobie gotówki upuścić. Zrobiło mi się poza tym trochę cieplej ze złości. Poszedłem do Muzeum Wzornictwa, gdzie wystawa Nature Design. Dopiero kiedy byłem już wewnątrz uprzytomniłem sobie, że dzisiaj poniedziałek. Źle - muzea nieczynne. Studenci jacyś rysowali przedsionek i dziwnie na mnie patrzyli. Od tamtej pory stan mój już się właściwie nie pogarszał. Idąc do domu zaszedłem jeszcze do bardzo dziwnego sklepu India Food Bazaar. Na początku myślałem, że galeria, bo na wystawie instalacja a la Matthew Barney. Szybko się wydało, że za Kunst wziąłem jakieś indyjskie warzywa. Nad wejściem olbrzymi napis FRISCHE FISCHE. Niestety nie wytrzymałem długo w środku – fische nie były frische. Wróciłem do domu i masz – zastałem pocztę o obowiązkowym ubezpieczeniu...

I jeszcze historia smutna o ptaszku. Na dworcu jest ogromna budowa. Kopią tunel nowy pod rzeką. Koparki i inne transformery piękne żółte już usypały wewnątrz rzeki wyspę i teraz w środku tej wyspy zaczynają kopać dalej. Jest jakby ogrodzony wałem plac pośrodku rzeki, dookoła którego płynie woda. I pośrodku tego placu siedział sobie dziś ptaszek – jakiś rybny, mewa czy coś. Podjechała kopara na gąsienicach, wielka niemożliwie. Zatrzymała się, bo pan ptaszka zauważył. Otworzył drzwi i powiedział mu, żeby sobie poszedł. To on odszedł trochę, ale nadal zagradzał. To pan podjechał dalej – ptaszek odsunął się kawałek ale znów na drodze usiadł. To pan wyszedł w ogóle, przeprosił ptaszka grzecznie na bok i pojechał kopać. Czemu ptaszek nie odlatuje - myślę. Ptaszek był w ogóle dość niemrawy, minę miał niewyraźną, oczy szklane - tak mi się z daleka zdawało. I niestety, jak się odwrócił drugim bokiem to się okazało. Ciągnął za sobą skrzydło lewe, kompletnie zdefasonowane i kwalifikujące się natychmiast na ostry dyżur małych zwierząt. On sobie tam pośrodku rzeki czekał grzecznie na lot do krainy wiecznych łowów a pan mu przeszkodził. Pomyślałem zaraz o Zosi, która by się wpław rzuciła ptaszkowi na pomoc. A ja, stary cynik, zasępiłem się tylko nad ptasim losem i poszedłem. I z tego wszystkiego zapomniałem kupić pastę do zębów.

Ścieżka dźwiękowa: The Rolling Stones: ‘Paint it black’. A potem od razu ‘She’s a rainbow’, żeby zaczął w końcu działać, bo nie wiem, co będzie...

Tajemnica Uetliberg Mountain

W sobotę było naprawdę pięknie. Wstałem niestety karygodnie późno. Miałem co gorsza mnóstwo do zrobienia a tu za oknem słońce i kusi. Ale zasiadłem. Nie usiedziałem piętnastu minut, kiedy doszło do mnie, że przecież źle robię. Trzeba mózg dotlenić i naświetlić póki widno a w nocy można wcale nie gorzej siedzieć. Poza tym to tylko godzinka... I wyszedłem. Wziąłem jednoślad i pojechałem na nim aż do końca Letzigraben, do góry, potem ulicą In Der Ey też do góry aż po 5 minutach znalazłem się pod szpitalem Triemli. Przypiąłem rower do barierki, bo przede mną wyrósł stok regularny. Zurych leży w dolinie pomiędzy dwoma łańcuchami gór niezbyt może wysokich, ale jednak mimo wszystko gór. Ta najbliżej mojego domu nazywa się Uetliberg, jest najwyższym punktem w Zh i ma na czubku maszt telekomunikacyjny. I to na nią właśnie postanowiłem sobie wejść. Z dołu wyglądała dość błaho, godzina maksymalnie. Okazały się to być tylko pozory. Podejscie zajęło mi ok. 150 minut. Czułem się niesamowicie – widoki niekiedy tatrzańskie nieomal, bo stromizny poważne. Jednocześnie las mieszany z bukami w dużej ilości, więc kolory jesienne jak z National Geographic. Miejscami zdawało się, że zza krzaka może wyskoczyć jakaś dzika zwierzyna albo przynajmniej sir David Attenborough. I wszystko to o kwadrans piechotą ode mnie. Szlak dość łagodny, szeroki na samochód, pięknie utrzymany. Cały czas mijały mnie matki z niemowlętami w wózkach, pary z dziećmi do lat trzech i staruszki ledwo powłóczące nogami. Wszyscy schodzili. Jak to tam wszystko na górę wyszło? Jedną z babć wnusia musiała prowadzić pod rękę. Dziarski naród, ot co – myślę i idę. Jeszcze przed szczytem doszedłem do większej przecinki i ogarnęła mnie euforia kompletna. Widok bezkresny na jezioro z żaglami, wszystko w słońcu a na horyzoncie góry pod śniegiem. Zachwycony kontemplowałem sobie w ciszy landszaft gdy minęło mnie dwóch panów delikatnych niezwykle, uczesanych doskonale, w okularach p-słon i w futrach. Maszerowali sobie w dół, sterylni i pachnący, pod rękę. Nie – pomyślałem – matki i babki OK, ale ci dwaj tu w tym stanie na pewno o własnych siłach nie przybyli. Kompletnie spocony dotarłem w końcu na szczyt. Tajemnica babć, niemowląt i strojnych efebów wyjaśniła się: dwadzieścia metrów pod wierzchołkiem stoi sobie stacja kolejowa. Specjalny Sbahn z dworca głównego ogromną pętlą wjeżdża od tyłu na Uetliberg!
A u szczytu nagroda – hotel z restauracją i ogromna wieża widokowa. Wspiąłem się oczywiście od razu na wieżę i zaznałem zasłużonych rozkoszy panoramicznych. Miasto, szkoła, jezioro, doliny i Alpy – wszystko moje. Wiało solidnie, stosownie do wysokości. Kiedy już osiągnąłem fazę plateau, zacząłem zbierać się do powrotu, bo robota na dole czekała. Schodziłem lekką stopą, zadowolony, że zmogłem a nie wjechałem. I kiedy tak kroczyłem upojony fizyczną przewaga nad oseskami, matkami karmiącymi i seniorami w chodzikach, minęło mnie najpierw kilku młodych ludzi wbiegających na górę a po nich grupa opalonych żylastych starców, którzy podjeżdżali krętym szlakiem na rowerach górskich. Do domu dotarłem już bez cienia pychy, syty wrażeń i z mózgiem porządnie natlenionym wziąłem się za pracę.

Ścieżka dźwiękowa: Goldfrapp ‘Felt Mountain’. Właściwie cała płyta. Na okładce jest dziwna pani zlustrowana a na odwrocie Matterhorn. Zlustrowana w znaczeniu zmirrorowana. Podwójne dno - double bottom. Holds to the shit.

sobota, 20 października 2007

John Lennin vs KraftWerk


Dziś wieczorem wydałem kolację dla moich pierwszych zurychskich dobrodziejów, Kamili i Petera. K&P gościli mnie i żywili w swoim mieszkaniu przy Pflanzschulstrasse najpierw przez cztery dni w czerwcu, kiedy przyjechałem na rozmowę kwalifikacyjną, a teraz jeszcze przez dziesięć dni w październiku, gdy szukałem mieszkania. Zająłem ich pokój dzienny i codziennie około szóstej rano miałem lekkie wyrzuty sumienia słysząc przez senną watę jak chrupią muesli przy swoim mikroskopijnym stoliczku w kuchni. Na szczęście K wyjaśniła, że zawsze tam jedzą a stół w dziennym tylko od wielkiego dzwonu (może lekko przesadziłem - zawsze na kolację). Dług wdzięczności będę im spłacał jeszcze długo - na zadatek podjąłem ich dziś wieczerzą. Zaprosiłem też oboje moich współlokatorstwo ale przyjęła tylko Jana - Michael pojechał do Berna, jak co weekend. Kiedy wchłonęliśmy już leguminę i przystąpiliśmy do tankowania kawy, herbaty i koniaku (spokojnie, nie obrobiłem banku - trunek był na stanie kiedy się wprowadziłem) rozmowa zeszła na temat pracy. Zresztą jakże by mogło być inaczej, skoro przy stole siedziało czworo architektów. W każdym razie K pracuje w biurze Stücheli Architekten, które zaprojektowało mieszkaniówkę o nazwie KraftWerk1 wym: kraftwerkajnc. Zwiedzałem ten dom dwa tygodnie temu podczas 'wycieczki klasowej' i już od dawna miałem o nim wspomnieć. Jest to niewielki kwartał składający się z trzech budynków mieszkalnych i biurowca. Wszystko na terenie poprzemysłowym. Architektura z zewnątrz bardzo OK ale nie rzuca na kolana. Oglądałem ją w czerwcu ale ani fasady ani bryły nie wywołały u mnie gęsiej skórki. Tymczasem w środku jak się okazało wyprawiają się dziwy nieopisane. Inwestorem była spółdzielnia/wspólnota/sam-nie-wiem-jak-to-nazwać (niem. Baugenossenschaft) składająca się z filozofów, socjologów, różnorakich artystów, poetów, projektantów i po prostu dziwaków - przy czym, jak nam wyjaśniła przewodniczka, to nie jest jedyna tego rodzaju grupa w CH. Cała banda przez dziesięć lat mniej więcej przygotowywała się do zamieszkania wspólnie. Spotykali się i wszystko obmyślali, jednocześnie poszukując ziemi. I trafiło im się, bo kupili teren, na którym ktoś zaprojektował sobie biurowiec ale na skutek spadku cen zrezygnował z budowy i wystawił tanio na sprzedaż. Oni się wtedy sprężyli, banki i inne spółdzielnie pomogły i nabyli. Mieli wolty skomplikowane z projektantami, ale ostatecznie dom jest w portfolio Stücheli. Pani mówiła, że palce maczali też Bünzli&Courvoisier. Dość, że zwykły z zewnątrz bloczek w środku mieści różnorakie atrakcje społeczne o których mnie się na przykład w PL nigdy nie śniło. To teraz w punktach:
A: Korytarzowiec, ale jaki!. Na niektórych piętrach system Marsylski, tzn mieszkania maisonette dwukondygnacyjne do góry i do dołu.
B: Wszystkie mieszkania mają okna na korytarz. Różne okienka, o różnych proporcjach, na różnych wysokościach. Czyli można zajrzeć do środka! Np przez jedno z nich było widać wnętrze czyjejś szafy z płaszczami i marynarkami:) Malutkie okno-szparka w każdych drzwiach. Mieszkańcy oczywiście mogą, jeśli chcą, zasłonić od środka - ale nie zasłaniają.
C: Są dwa mieszkania montrualne (po 9 pokoi) na kilku kondygnacjach rozłożone. Na dodatek połączone. Mieszka w nich piętnastoosobowe wohngemeinschaft! Czyli tak, jakby 15 osób na spółkę wynajęło... coś ogromnego. I to nie studenci, tylko stare konie. Niektóre bardzo stare. I naprawdę tworzą wspólnotę - mają różne grupowe zajęcia. Np. co dziesięć dni dwie osoby gotują kolację dla wszystkich, później zmiana. Świetnie wygląda ich kolekcja filmów - wszyscy się dorzucali, więc wyszła pokaźnej wielkości wypożyczalnia osiedlowa.
D: Mniej więcej w połowie wysokości budynku trakt sie wypłyca z 18 metrów do 16 i powstaje balkon, który się ciągnie wzdłuż całości (ok 60 metrów). Wychodzą na niego różne mieszkania. Nie jest poprzedzielany ściankami! Dzieciaki się oczywiście na tym piętrze wszystkie znają i łażą bez limitu po mieszkaniach. Stoi mnóstwo różnorakich stolików i krzeseł z różnych parafii.
E: Jest wspólny sklepik na parterze czynny tylko wieczorem przez 2 godziny. Zajmują się nim 2 osoby. Sprzedaje się tam produkty polecone przez różnych członków wspólnoty a także np książki napisane przez mieszkańców albo jakieś inne ich produkty - niektóre oczywiście z klucza 'nie mam co robić, więc może pomaluję na szkle' a inne - świetne.
F: Oczywiście, jak w każdym szwajcarskim domu wielorodzinnym (słowo 'blok' jakoś nie przechodzi tu po prostu przez palce) pralnia jest wspólna. Tylko że zwykle mieści się w piwnicy i nosi miano Waschküche a tutaj zajmuje prominentne miejsce na parterze i nazywa się dumnie Waschsalon.
G:Na dachu jest taras z widokiem na całą dolinę. Przylega do niego pomieszczenie służące do urządzania imprez -urodzin, grilli, etc., z własną kuchnią i łazienką. Odbywają się tam zebrania wspólnoty a także pokazy filmów - w 'bloku' działają dwa kluby filmowe.
To tylko kilka przykładów, do Z spokojnie bym z pamięci dociągnął. Nachodzi mnie w tym miejscu refleksja następująca: jakie to świetne! Pewnie o tym właśnie marzył Lenin, gdy przebywał na emigracji w Zurychu. Nie wiedział biedaczek, że rewolucja to pociąg w dokładnie przeciwnym kierunku. Myślę sobie o niezliczonych klatkach schodowych Kabat, Gocławia i Bemowa, gdzie mieszkańcy nie wiedzą, jak się nazywa sąsiad z naprzeciwka i gdzie każdy ma WŁASNĄ pralkę, projektor i balkon. Szwajcarzy są bogaci, bo rozrzutność mniej u nich powszechna, niż w plemieniu Lecha... Osobiście mam wrażenie, że w PL też by tak można, tylko nikt o takich rzeczach nie wie. Moje zdjęcia z wnętrza Kraftwerk1 tutaj. A oficjalna strona spółdzielni tutaj.

Ścieżka dźwiękowa: John Lennon: 'Imagine'.
Chodzi mi oczywiście o zwrotkę im. Lenina:
Imagine no possessions
I wonder if you can
No need for greed or hunger
A brotherhood of man
Imagine all the people
Sharing all the world
***
You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one
I hope someday you'll join us
And the world will live as one

poniedziałek, 15 października 2007

(Double) Oh James!


Nie trzeba być Ianem Flemingiem, żeby wiedzieć, że bez seksu i przemocy mało co się nadaje do czytania. Dlatego świetnie się złożyło, że tytuł nawiązuje do Bonda, bo w jego osobie S i P łączą się i mieszają w jeden perfekcyjny koktajl.

Dżejms to co prawda nie double-oh-seven tylko nowiuteńki kwartał zaprojektowany przy Anemonenstrasse w Zurychu przez biuro Patricka Gmüra. Ale dobra. S reprezentowany jest przez różowe wejście. Za P można przy pewnej dozie dobrej woli uznać fakt, że gdy pierwszy raz go oglądałem, po trzech zdjęciach wysiadła mi bateria. Poza tym są krotochwilne karaibskie kolory, których nie powstydziliby się Don Johnson i Philip Michael Thomas.
James jest olśniewający, ponieważ:
A – czarny z daleka cokół z bliska okazuje się wcale tak na prawde nie być czarnym i opalizuje jak benzyna w kałuży.
B – w długim białym budynku są mieszkania typu maisonette: dwukondygnacyjne z loggiami przez dwa piętra.
C – podniebienia balkonów pomalowano na różne kolory i wygląda to wspaniale.
Punkt C dedykuję Gosi Kuciewicz, która kiedyś pisała referat z budownictwa o podniebieniach. Właściwie prosiłbym G, żeby dedykacją podzieliła się z Pawłem Gozdyrą, o ile ten obieca, że na Kochanowskiego przez pamięć o Wujku nie da tak pomalować.

Kwartał jeszcze nie jest skończony – oddali dopiero dwa budynki a trzeci w budowie. Długi białas z maisonetkami ma rzut fai czy też L. Oprócz niego jest jeszcze bloczydło granatowo-różowe, w którym umieszczono główne wejście. Trzeci będzie zwinięty wokół wewnętrznego dziedzińca. Na jednym z rogów narysowali mu małą przewyżkę, główkę dwukondygnacyjną. Paweł Ma powiedziałby: drzemiąca kobra.
Rozczulił mnie szczególnie lokal mieszkalny w fajce na parterze, w którym wstawiono ogromne okna, przez które rzecz jasna widać wszystko, co się wyprawia w środku (niestety akurat nic się nie działo, ani S ani P). A przed mieszkaniem taras, wokół którego żywopłot dopiero wyrośnie a tymczasem beztrosko sobie na nim stoją: grill ze stali nierdzewnej, pomarańczowy fotel z ikei i ogromny składany stół do pingponga. Wszystko bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Siódme: nie kradnij – w CH to działa.
Dodam, że w Zh jedyne wolne miejsca na budowanie to tereny po likwidowanych zakładach przemysłowych albo ewentualnie wyburzenia starej substancji. Dlatego w google earth jak ktoś wpisze lat=47.3813981211, lon=8.49611442576, to zobaczy na miejscu Jamesa fabrykę. Z resztą zostawili z niej jedną z hal i teraz służy jako sala zebrań wspólnoty mieszkaniowej (serio). Także lepiej obejrzeć moje zdjęcia tutaj.
Teraz budzi się mój wewnętrzny Fleming i mówi, że wskaźnik nudy poszedł w górę a zegary S i P wskazują prawie zero. Dlatego już napisy końcowe: Dżejms powróci w odcinku "Dr No-more-money-penny".

Ścieżka dźwiękowa: Snoop Dogg: Beautiful. I dobrze, bo jest pięknie. Snoopy jeśli chodzi o P to chyba wie o co dokładnie chodzi a S to ma po prostu hmm... w małym palcu. A poza tym było o kolorach i muzyka też musi być kolorowa. Na przykład czarna, man. Logiczne. Trochę synestezji nie zaszkodzi nikomu. Poza tym Snoop jest czarny tylko z daleka. Z bliska jest prawdopodobnie brązowy a kto wie, może z bardzo bliska opalizuje jak benzyna w kałuży?

wtorek, 9 października 2007

Nieźli w te klocki


Jeżeli słówko Courvoisier przywodzi Wam na myśl koniak to bardzo dobrze. Ale jeżeli komuś kojarzy się przede wszystkim z Buenzli&Courvoisier to proszę się nie przejmować - to nawet lepiej. Obejrzałem przedwczoraj kameralną mieszkaniówkę, którą panowie B&C zbudowali przy uliczce Hagenbuchrain w Zh i w mojej osobistej hierarchii natychaczy zajmują chłopcy obecnie najwyższą pozycję. Nie będę rozwijał czerwonego dywanu z przymiotników, choć mógłbym, ale obiecuję, że z najbliższego kieliszka koniaku Courvoisier uleję kilka kropel za zdrowie tych dżentelmenów. Jest tak: kilka kosteczek, poprzestawianych względem siebie i na dodatek na spadzistej działce, więc wszystkie na wszystkie w perspektywie zachodzą, spoza się wyłaniają i na się nakładają i przymykają. Wszystkie powkopywane w zbocze, w związku z tym maksymalnie cztery kondygnacje a minimalnie dwie wystają. Okna ogromne - stolarka z mosiądzu, w każdym oknie roleta. Żadnych balkonów - same loggie, wyłożone bardzo przyjemnym drewnem (może to czereśnia a może cedr ale czerwonawo-pomarańczowe). Pomiędzy domkami ścieżki publicznie dostępne a przy nich tu i ówdzie przyrządy do igraszek dla dzieci. Wszystko to wykończone w tynku w kolorze bieli złamanej bardzo celnie w kierunku beżowym, subtelnie niezwykle. Zdjęcia robiłem wieczorem i wyszły mało kontrastowo. Ale kluczowe są proporcje tych domów - mistrzowskie. Ech, co tu opowiadać - proszę sobie tu hiperkliknąć i naocznie przekonać się, że są istotnie nieźli w te klocki...

Ścieżka dźwiękowa: Jose Gonzales - Heartbeats. Zofii siostrze dedykuję, bo mi go raiła dawno a ja się dopiero teraz poznałem. Ale też wszystkim, którym podoba się reklama sony bravia z piłeczkami. Jak ktoś nie widział to proszę natychmiast w youtube wpisać sony bravia balls i umrzeć z zachwytu. Zh by się też nadawał, bo stoków tu dostatek i ulic stromych z tramwajami. Jest nawet kolejka linowa. Może na pożegnalne przyjęcie zainwestuję w kilka kontenerów piłek, rozsypię i ucieknę... A skoro już oglądają piłki, to niech zobaczą też króliki: youtube>sony bravia play-doh

Sidi Rom?


Na pierwszy rzut oka wygląda to na fragment zabudowań rumuńskiej misji dyplomatycznej. Tymczasem jest to dom przy Letzigraben 124, obecnie centrum moich operacji na terenie Alp. Okno otwarte na drugim piętrze - moje. Z okna widać z lewej przeszłe sukcesy metody lekkiej mokrej a daleko z lewej górę Uetliberg.

Od frontu nieco bałkański w wyrazie dom jest typowym szwajcarskim bloczkiem z lat '60. Ma wspólną pralnię w piwnicy z jedną pralką i specjalną kartką na której zapisuje się stan licznika prądu na początku i na końcu prania. Ma też arcyczystą klatkę schodową z prymitywnym praprzodkiem domofonu, który działa tylko w jedną stronę - tzn można zadzwonić do mieszkania ale mieszkaniec musi zejść na dół, żeby otworzyć. Mój pierwszy gość stał długo pod drzwiami, zanim stwierdziłem, że dialogu nie będzie, bo słuchawki nie znajdę, bo jej po prostu nie ma.

Mieszkam w Wohngemeinschaft(niem. wspólnota mieszkaniowa)z Michaelem Schiess (CH) i Janą Henschen (DE). Ona studiuje na drugim roku architektury, on na trzecim roku inżynierii lądowej, oboje bardzo sympatyczni. Ich nazwiska można łatwo przetłumaczyć jako Michał Strzelec i Janka Jesiulek (to tylko propozycja - Hanschen to bardzo daleko posunięte zdrobnienie od Hans czyli Jan i na dodatek jeszcze a zamienione na e). Wynajmuję najmniejszy pokój, bez balkonu i z oknem na późny zachód ale za to najtańszy z trzech.
Skromny wystrój mojego salonu pokazuje smagografia. Teraz już jest lepiej, tzn. zdjąłem spodnie suszące się na elementach regału i złożyłem regał. Jest sporo miejsca - zmieszczą się jeszcze minimum cztery rozłożone karimaty. Zapraszam!

Ścieżka dźwiękowa: The Police - Man in a suitcase. Jest tam o skromnych warunkach lokalowych:
I'd invite you back to my place
It's only mine because it holds my suitcase
It looks home to me alright
But it's a hundred miles from yesterday night

poniedziałek, 8 października 2007

Mauser


Wielbiciele mysiego gatunku donieśli mi, że zniknęły myszki z galerii w witrynie na Placu Konstytucji. Zagadka się wyjaśniła - myszy w Zurychu. Jak informuje plakat tutejszego ZVA (czyli po polsku ZTM) amatorzy serka mogą się cieszyć - po Zurychu znów kursuje tramwaj fondue! Na plakacie myszki próbują nacisnąć guzik otwierający drzwi. Widziałem ten tramwaj, ale nie zdążyłem zrobić zdjęcia: jest to wagon restauracyjny, zatrzymuje się na przystankach a w srodku stoliki z lampkami, wino i ser topiony. Umieją tu sobie dogodzić, tego im odmówić nie można.

A temat mysi jest aktualny tez z powodów szkolnych. Na ostatnim wykładzie Bauprozess: Ausfuehrung (pol. budowa) byłem trochę zdezorientowany, bo opowiadano o trudnosciach w realizowaniu i eksploatacji budynku wydziału chemii ETH i wspomniano miedzy innymi o jakims zagrozeniu dla instalacji elektrycznej i informatycznej, ktora nazywa się 'mojze'. Nie wiedziałem co to, więc zapytałem. Okazało się, że tak brzmi liczba mnoga od Maus, czyli mysz. Maeuser - mojze - myszy - przegryzaja kable. Wyszedłem na zoo-ignoranta. Ale teraz już wiem.

I jeszcze soundtrack: Angelo Badalamenti: Fire Walk With Me - na dzisiaj szczególnie adekwatny utwór 'Sycamore trees' - właśnie opadają liście z tutejszych platanów i wszystko wygląda fotograficzno-kalendarzowo. Okropne tylko, że liści nikt tu nie pali - wszystkie idą grzecznie na kompost. Zapach jesieni wydaje się przez to w porównaniu z polskim jakiś kaleki.

wtorek, 2 października 2007

TOTO buduje stadiony!


TOTO = Stadt Zurich. Dziś (niedziela - cały post jest leciutko przeterminowany - przepraszam) dzień otwartych drzwi na nowym stadionie Letzigrund. Wybrałem się. Wszystko zorganizowano doskonale - i to żaden komplement tylko po prostu tutejszy standard. Całe Letzi otwarto do zwiedzania przy czym można było oglądać samopas lub wybrać którąś z trzech opcji oprowadzania przez przewodnika: Gastronomie (ukierunkowane na jedzenie), Kunst am Bau (podziwianie obiektów sztuki zintegrowanych w budynku - licznych i pochowanych) i Architektur. Jak łatwo się domyślić, najbardziej interesowało mnie Gastronomie, ale w sumie Architektur też by ostatecznie uszło. Tylko, że na wszystkie wycieczki trzeba było się zapisać wcześniej przez internet i oczywiście kiedy wczoraj wieczorem się o tym dowiedziałem, to wszystko już było ausgebucht, czyli zaklepane. Postanowiłem jednakowóż postąpić zgodnie z mentalnością wschodnio-europejską i po prostu przyjść, bo przecież może ktoś zaspał a może uda się wejść 'na pasożyta'... Nie pomyliłem się. Na dodatek miałem szczęście i były wolne miejsca na wycieczce o jedenastej, czyli od ręki bez czekania. Dopisano mnie długopisem a punktualnie o 11 zjawił się pan Consolascio (połowa duetu Betrix&Conscolascio), projektant i oprowadził czterdziestoosobową grupę po całym budynku. Starał się mówić po niemiecku ale niestety często wpadał w Schwitzerduutsch, więc przez pierwsze dziesięć minut zrozumiałem tylko, że lamelki na suficie (wskazał palcem) są zrobione z robinii (Robinien). Potem niemiecki szedł mu trochę lepiej i dowiedziałem się trochę o panelach słonecznych, które umieszczono w dużej ilości na dachu, o kolorze krzesełek, który dobrano do bieżni (czerwone) i które są nie wszystkie takie same, żeby lepiej się starzały. Obszedł z nami cały obiekt i po kolei o wszystkim mówił. Wygląd miał architektoniczny, dostojno-pocieszny: włos siwy rozwiany, twarz ogorzała, zęby mocne, garnitur ciemny, koszula biała, but stębnowany. Miał być z czego dumny: wszystko zrobiono bardzo solidnie a projekt wysiedziano do najdrobniejszych detali. Szczególnie fanatyczne są nisze w żelbecie, w które idealnie składają się drzwi. Większość szczegółow narysowano na spad, tak też zbudowano i wyczyszczono na glanc. Z wyjątkiem tych miejsc, które wykonano ze stali corten i które już bardzo ładnie rdzewieją - zgodnie z planem. Najlepsze w tym wszystkim, że przy całej szorstkiej bunkrowatej grubaśnej betonowości budynek pomalowano w środku na bardzo zdecydowane kolory. Na zewnątrz dominuje antracytowo-szary i bordowy (betony) ale we wnętrzach klasyczny zestaw Corbu z Marsylii: bardzo nasycony zielony, żółty, niebieski i czerwony. Ale też inne, w różnych zestawieniach. Mało tu wyposazenia z katalogu. Wszystkie meble w szatniach dla sportowców zaprojektowane specjalnie do budynku. Ścianki działowe oklejane fornirem pasującym do robiniowego podniebienia. Rozkosz dla oczu. Oczywiście biegałem z otwartą buzią jak przybysz z Kazachstanu i fotografowałem detale dopóki starczyło baterii. Lekcja z tego dnia płynie dla mnie podwójna. Po pierwsze: w Szwajcarii nie buduje się po łebkach. Oni jak już się za coś biorą, to robią to porządnie, nieważne czy to ławeczka w parku czy stadion. W powietrzu czuło się zadowolenie profesjonalistów z dobrze wykonanej pracy. Po drugie: zainteresowanie szerokich mas architekturą. Tłumy zwykłych obywateli przyszły zobaczyć na co wydaje się ich podatki. Urzędnicy pokazywali im z dumą świetną, solidną inwestycję, która posłuży miastu przez lata. Było w tym wszystkim coś bardzo krzepiącego, nastój konstruktywnej społecznej kontroli, która właśnie wypada bardzo pozytywnie. Ciekaw jestem ile by kosztowało wprowadzenie krótkich turnusów tresury demokratycznej i światopoglądowej w Szwajcarii dla naszych urzędników państwowych? Może wyszłoby taniej, niż nieuchronna naprawa lub wymiana powszechnej w kraju tandety?

Moje zdjęcia do obejrzenia tu.
O stadionie na swiss-architects.com mozna poczytać sobie(po niemiecku) tu.
I jeszcze oficjalna strona Letzi tu.

scieżka dźwiękowa: kings of convenience - pozytywne brzdąkanie z beztroskim tekstem o uwodzeniu Norweżek, nie odwraca uwagi od architektury.