niedziela, 27 lipca 2008

Stan upadłości


Jeszcze nie udało mi się przeczytać słynnej książki p.t. "Człowiek, który pomylił swoją żonę z kapeluszem". (A może czytać ją należy dopiero po ślubie?). Jej przedmiotem nie są w każdym razie problemy małżeńskie a raczej problemy z głową. Tytułowy człowiek nie odróżniał żony od kapelusza na skutek skomplikowanego urazu pamięci. Ostatnio wzrasta moja ochota zapoznania się z tą pozycją. Od dawna bowiem podejrzewałem, że mój mózg selektywnie ignoruje rzeczywistość, ale teraz mam na to w końcu niezbite dowody.

Pokój, w którym mieszkam, ma jedno okno wychodzące na nieco zaniedbany ogródek przynależący do naszego domu. Suszarnia znajduje się w piwnicy, więc zamiast zbiegać po kąpieli w negliżu trzy kondygnacje w dół a potem wracać znów na górę, wywieszam zwykle ręcznik do suszenia za okno. Wykorzystuję do tego celu metalową konstrukcję markizy, w skład której wchodzi poprzeczka wprost jakby stworzona do suszenia ręczników. Nie raz już zdarzyło się, że ręcznik mój, zdmuchnięty przez wiatr z prowizorycznej suszarki, musiał awaryjnie lądować w ogródku. W styczniu dość niefortunnie zawisł na modrzewiu, o jakieś pięć metrów pode mną i lekko w lewo. Teoretycznie był do dosięgnięcia z okna sąsiadów spode mnie, ale tylko z pomocą jakiegoś wyrafinowanego bosakopodobnego narzędzia. Wymagałoby to interakcji z sąsiadami, a to zawsze wywołuje we mnie dreszcz niepokoju, tym bardziej, że musiałbym ich powitać z dziwnym sprzętem i żądać otwarcia okna. Dlatego pomyślałem, że może lepiej będzie zrobić wędkę z drucianego wieszaka i sznurka i spróbować samemu go złowić. No tak, ale nie było akurat sznurka, wieszaki wszystkie potrójnie zajęte, na głowie szkoła, narty i inne igraszki, więc może jutro a tymczasem czysty ręcznik.

I tak wisiał. Sąsiadom nie szkodził, bo od ich okna był za bardzo w prawo, mnie się nie narzucał, bo do zarośniętego chaszczami ogródka zachodzę bardzo rzadko, a w zimie to już w ogóle. W końcu na wiosnę "dojrzał" i po jakiejś grubszej wichurze spadł na ziemię. Wyjrzałem kiedyś rano - patrzę - leży, pokryty igłami z modrzewia i ogólnie stęskniony pralki. "W drodze do szkoły." - pomyślałem i poszedłem jeść śniadanie. W drodze do szkoły jednak oczywiście miałem w głowie wszystko z wyjątkiem ręcznika. I za parę dni znowu go zobaczyłem. "Nie, to tak dalej być nie może. Będę zaraz szedł zrobić pranie, po drodze go wezmę." Ale z chwilą, kiedy odchodziłem od okna, wspomnienie ręcznika znikało.

Mijały tygodnie. Aż w końcu którejś niedzieli zaświeciło mocniej słońce i podszedłem do okna by wyjrzeć na świat i na mój ręcznik. Nie muszę chyba wspominać, że przypomniałem sobie o nim oczywiście dopiero tuż przy szybie. Spojrzałem na dół - a tam pusto! Poprzedniego dnia akurat przypadło coroczne sprzątanie ogródka i niestety widocznie objęło również ostateczne rozwiązanie kwestii ręcznika. Muszę przyznać, że darzyłem go pewnym sentymentem, choć pokryty był szkaradnym zielono-brązowym wzorem o tematyce hippicznej. Skłamałbym jednak pisząc, że jego utrata pogrążyła mnie w otchłani rozpaczy.

Ale już kilka miesięcy później historia powtórzyła się, tym razem z jasnoniebieskim. I znów to samo - gdy wyglądałem przez okno, ogarniało mnie mocne postanowienie zabrania go z dołu przy najbliższej okazji. Tylko, że po odejściu o pół metra od okna problem rozwiewał się w niebycie, przestawał istnieć. Aż w końcu którejś nocy rozpętała się straszna burza. Zwykle śpię jak kamień, ale było duszno i jakoś tak się wierciłem w półśnie aż w końcu obudziło mnie wrażenie, że ktoś robi mi zdjęcia. Burza była wspaniała - na chwilę usiadłem bezpieczny w pościeli, patrząc na pioruny walące pęczkami i słuchając grzmotów nadciągających gdzieś tam ze wschodu, od gór. Czułem się przez chwilę może jak Wagner, Goethe albo C.D.Friedrich, ale zaraz potem sceptycznie zasnąłem. Kiedy rano chciałem sięgnąć za okno po mój ulubiony, nowy, zielony ręcznik, okazało się, że skutkiem nawałnicy dołączył do swojego poprzednika w ogródku. Tego było już nadto. Najwyższym wysiłkiem woli udało mi się utrzymać w pamięci ręczniki i pokonać odwracające uwagę od ważnych rzeczy poranne rytuały mycia się i śniadania. Zszedłem na dół. Minąłem skrzynkę pocztową z jej potencjalnie hipnotyzującą zawartością, zignorowałem rosnący przy wejściu rododendron, którego widok wywołuje we mnie automatyczne skupienie na zadaniach bieżącego dnia i dotarłem do ogródka. Tym razem udało się - były oba. Niebieski ktoś litościwie odwiesił na rdzewiejącą beczkę a zielony, już prawie suchy, wisiał na wielkim krzaku rozmarynu. Może więc nie jest ostatecznie jeszcze ze mną tak źle i, jeżeli będę nad sobą pracował, to o ile się kiedykolwiek ożenię, uda mi się nie pomylić własnej żony z kapeluszem.

***

Zielony na skutek przypadkowego zbliżenia intymnego z rozmarynem kompletnie przeszedł jego zapachem. Poza tym był zupełnie czysty, więc gdy wysechł, wytarłem się nim po najbliższej kąpieli. To nie była dobra decyzja, ale teraz przynajmniej już wiem, jak się czuje n.p. kurczak przygotowany do pieczenia. Mój aromat utrzymywał się przez cały dzień i aż do wieczora wszystkie rozmowy nieuchronnie schodziły na temat jagnięciny.

Ścieżka dźwiękowa niezwiązana z tematem chyba w żaden sposób. A może jednak w jakiś? Pewnie tak. Może sobie przypomnę, jak wyjrzę przez okno. Tylko co z tego, skoro zaraz znów zapomnę? Jamie Liddell: Multiply (Marysia zidentyfikowała miasto - to Monachium)

Na zdjęciu widok z kuchni na dom szalonych sąsiadów z dantejskim tarasem na którym jest regularnie opalane, grillowane, grane w pamperki i słuchane muzyki bardzo głośno. Bezpośrednio pod tarasem rośnie ów działający na mnie podprogowo rododendron.