poniedziałek, 17 grudnia 2007

Moc truchleje!

Najlepsze życzenia wesołych Świąt Bożego Narodzenia i szczęśliwego Nowego Roku 2008 składa cała załoga Szwajcu (czyli ja). Gdybym został tutaj, to być może odwiedziłby mnie Municypalny Zurychski Święty Mikołaj (po ichniemu Chläusli) i sprawdziwszy pozwolenie pobytu punktualnie wręczył jakiś niezwykle praktyczny a przy tym tani, lecz solidny geschenk. Na zdjęciu mobilny posterunek Chläusliego, który już od miesiąca patroluje Bahnhofstrasse w poszukiwaniu rzeczywiście grzecznych dzieci. Święty akurat ulotnił się był, ale hudoby pilnował czeladnik. Ponieważ jednak wracam do Polski, to liczę na nasze anioły.
I teraz jeśli chodzi o prezenty, to już dawno powtarzam za Janis Joplin 'Oh Lord, won't You buy me a Mercedes Benz', szczególnie odkąd spotkałem kiedyś na ulicy Zajączka pewną naklejkę naklejoną na samochód właśnie tej szczególnej marki. Także gdyby ktoś akurat spotkał Szefa gdzieś na mieście, to można Mu szepnąć słówko. Bo nie sądzę przecież, żeby czytał bloga...

Tutaj bardzo aktualna (aczkolwiek nie wiem, czy skuteczna) modlitwa prezentowa Janis, którą staram się odmawiać regularnie:

Oh Lord, won't You buy me a Mercedes-Benz ?
My friends all drive Porsches, I must make amends.
Worked hard all my lifetime, no help from my friends,
So Lord, won't You buy me a Mercedes-Benz ?

Oh Lord, won't You buy me a color tv ?
Dialing for dollars is trying to find me.
I wait for delivery each day until three,
So oh Lord, won't You buy me a color tv ?

Oh Lord, won't You buy me a night on the town ?
Im counting on You, Lord, please don't let me down.
Prove that You love me and buy the next round,
Oh Lord, won't You buy me a night on the town ?

Everybody!



Ścieżka dźwiękowa: być może najpiękniejsza kolęda ever - Nat King Cole 'The Christmas Song'
Chestnuts roasting on an open fire,
Jack Frost nipping at your nose,
Yuletide carols being sung by a choir,
And folks dressed up like Eskimos.

Everybody knows a turkey and some mistletoe,
Help to make the season bright,
Tiny tots with their eyes all a-glow,
Will find it hard to sleep tonight.

They know that Santa's on his way
He's loaded lots of toys and goodies on his sleigh,
And ev'ry mother's child is gonna spy,
To see if reindeer really know how to fly.

And so I'm offering this simple phrase,
To kids from one to ninety-two,
Although it's been said
Many times, Many ways
Merry Christmas to you.

niedziela, 16 grudnia 2007

100% Zumthora w Zumthorze

Po wpisaniu w Wikipedię "15 grudnia" dowiedziałem się mnóstwa ciekawych rzeczy. Po pierwsze: właśnie wybiła setna rocznica urodzin Oskara Niemeyera - sto lat Oskarze! Tfu!, co ja plotę, dwieście, stareńki, dwieście! Po drugie imieniny święci mnóstwo osób ale nie ma wśród nich świętego Taylora ani błogosławionego Forda, a tych to właśnie obstawiałem w ciemno na patronów wydajności. Ów patron, którym może być np Mścigniew, Saturnin lub Weronika bardzo dobrze się mną w każdym razie piętnastego zaopiekował/a/li/ły. Pojechałem na wycieczkę i zaliczyłem trzy kraje w osiem godzin.
Pogoda dopisała doskonale i przez całą drogę czułem się jakbym był jednym z tysiąca kawałków gargantuicznego puzzle o tematyce alpejskiej. Doliny zielone, dolny regiel lekko posiwiały, od stu metrów wzwyż biało kompletnie, na szczytach skała naga a wiatr bezwstydnie zwiewał z niej delikatną lodową woalkę. Ponad górami niebo kryształowe. W tych warunkach godzinę mknąłem pociągiem i jeszcze krótki kawałek autobusem i znalazłem się w Vaduz, stolicy księstwa Liechtensteinu. Meritum nazywa się lastriko. Idealne, jednolite, gładkie, satynowe, jedwabiste, szaroczarne lastriko, z którego Christian Kerez ulał fasady Kunstmuseum Liechtenstein. Już dla tej samej jednej minimalistycznej powierzchni warto było odwiedzić zapadłą stolicę kuriozum geograficzno-politycznego, jakim jest księstewko. Gdyby ktoś posiadał arystokratyczny rodowód, tytuł i kapitał i gdyby dokonał secesji księstwa Nowosądeckiego obrawszy na stolicę Krynicę Górską to tuszę, że gwiazda jego zdrojowej siedziby mogłaby przyćmić gwiazdkę Vaduz z łatwością. Ot ulica, przy niej zagrody z traktorami, poczta, kilkanaście banków, sklepy niewiele droższe niż w Szczyrku i burg na trzydziestometrowym urwisku. Zamek w Bielsku-Białej mógłby spokojnie przebić Vaduzki. Ale nie masz w Polsce muzeum ani galerii, która by architektonicznie zbliżyła sie do lastrikowej kosteczki Kereza. I nie będzie, chyba, że Kereza przebije Kerez.
W środku dawali akurat bardzo godne wystawy. Nowojorska sztuka lat '60 (m. in. świetny Richard Serra) a na dole grafiki Beuysa. Kupiłem w sklepiku album o budynku i monografię Moniki Sosnowskiej, mojej ulubionej polskiej artystki, o której niech ktoś spróbuje znaleźć jakąś książkę w Polsce, życzę szczęścia. Było wspaniale. Ale dzień młody a to dopiero drugie państwo tego dnia, toteż odjazd. Autobusem do stacji kolejowej a stamtąd pociągiem do Bregenz w Austrii z przesiadką na granicy w St.Margarethen. I tam już czekał Zumthor. Zumthor w Zumthorze - to nie żarty, bo w Kunsthaus Bregenz (zaprojektowanym przez Zumthora) akurat trwała ogromna wystawa poświecona Zumthorowi. Trwa do połowy stycznia, więc jakby ktoś mógł to na wszystkie swiętości zaklinam: TAK. Na parterze stoi kilka ogromnych makiet. Niektóre w skali 1:20, inne nawet 1:10 i do tych można wsadzić głowę i zobaczyć jak jest w środku. Jest mniej więcej tak: aaaaah! Pierwsze i drugie piętro kompletnie zaciemniono i puszczane w nich są projekcje filmów o ośmiu budynkach. Każdy pokaz odbywa się jednocześnie na sześciu ekranach i polega na tym, że w każdym z pokazywanych budynków sześć kamer na raz filmowało przez 45 minut z różnych ujęć to, co się akurat działo. Mucha lata, chmura się przesuwa, turysta wchodzi i wychodzi (kapliczka), babcia zażywa kąpieli (termy), pracownik klika myszką (pracownia). To wszystko z dźwiękiem. Bardzo przyjemne. Ale gwóźdź wystawy tkwi na ostatnim piętrze. Na specjalnych stołach, zaprojektowanych oczywiście przez... tak, przez niego osobiście. Tak więc na tych właśnie stołach rozłożono setki makiet i rysunków w różnych skalach zrealizowanych i aktualnych projektów. Spędziłem tam chyba ze trzy godziny szkicując i po prostu obficie się śliniąc. Największe wrażenie zrobiło na mnie, eeeeee, wszystko.
Nie można było oczywiście filmować, więc sfilmowałem tylko kawałeczek, dopóki baba-cerber nie stwierdziła, że trzymam komórkę w dziwny sposób. Zapewniłem ją, że ja tak piszę smsy, ale chyba nie dała się nabrać (w sumie słusznie, bo niby jak miałbym to robić skoro przyciskałem klawiaturę do piersi - sutkiem?) i już później nie spuszczała mnie z oka. Nie mam książki a jedynie bardzo cienki i skromny folderek, który cudem udało mi się wyłudzić na recepcji (to był przed-przedostatni i musiałem go nieomalże wyrywać recepcjonistce pazurami z gardła). Na osobiste życzenie PZ nie przygotowano publikacji do wystawy. Nie rozumiem tej nierozsądnej fanaberii i byłem na początku nawet trochę zły na niego, ale wybaczyłem mu w sercu studiując makietę 'Topografii Terroru'. Ten niesamowity, piękny projekt przypomina mi nieco losy przedwojennej Świątyni Opatrzności Bożej na Polach Mokotowskich w Warszawie. Znajduje się on mianowicie w niezwykłym stanie zawieszenia pomiędzy istnieniem a nieistnieniem. In statu nascendi uśmiercony przez polityczne zawirowania istnieje na papierze w postaci kompletnego projektu wykonawczego, makiet, perspektyw. Przez kilka lat należał nawet prawie do świata materialnego, częściowo wcielony w fundamenty i klatki schodowe. Ale już raczej nic z tego nie będzie, już żelbet żerem buldożerom... Na tej wystawie jest coś z pięć takich projektów, wygranych konkursów, wspaniałych rysunków i makiet, tak, że już już czujesz się, jakbyś tam był. A ostatecznie nici. I uwaga, złota myśl na koniec: Zumthor jest Zumthorem dlatego, że występuje tylko w postaci 100% krystalicznego Zumthora w Zumthorze. Żadne tam kompromisowe pół- czy ćwierć-Zumthory go nie interesują i ceną za to są te niezrealizowane cudeńka. Koniec złotej myśli. Spójrzcie...

Ścieżka dźwiękowa: geniusz i geniusz dla geniusza. MJ + CV dla PZ. Nastrój na piętrach z projekcją podobny, jak w tym klipie, zupełnie przypadkowo...

Kopacz i Proszek

Dzieje się! Cały czas coś. Jak nie oddanie, to egzamin. Interesujący wykład na zmianę z imprezą. Tu ćwiczenie języka, tam z kolei wycieczka fotograficzna. Czasem wspinanie, czasem narty. Czasem słońce, czasem deszcz. I tak czas sobie płynie a na mnie czekała nie sfotografowana wystawa Grabera & Pulvera, czyli w moim hobbystycznym tłumaczeniu Kopacza i Proszka. W końcu się wziąłem i oto zapraszam - jest tutaj.
Sympatyczni dwaj panowie skończyli obaj ETH, wyglądają na po 25, są gdzieś pośrodku swoich trzydziestek a ich projekty regularnie pojawiają się w Detailu. Ale chwila, żeby tylko w Detailu - przez nich zrobiona szkoła specjalna służy za przykład w nowym bladoniebieskim wydaniu Neuferta! W tym semestrze było ich (Kopacza i Proszka) bardzo dużo na ETH. Wyszedł album poświęcony ich twórczości nakładem tutejszej politechnicznej oficyny wydawniczej GTA (i nie chodzi tu o Grand Theft Auto tylko Geschichte und Theorie der Architektur), do kompletu z albumem była wystawa, do kompletu z wystawą był wykład a z nim do kompletu był wernisaż i niezwykle przyjemna, kulturalna publiczna popijawa. I ja też tam byłem, wino po cztery franki za 0,75l piłem, a że po Schwytzerduutsch nie mówiłem, to szybko się zmyłem, zdjęć nie zrobiwszy. Przepraszam za nierymowaną końcówkę, ale poczułem, że trzeba rozbić ten nagły zlepek częstochowski.
Na ETH panuje wspaniała polityka edukacyjna, której śladu na WAPW nie widzę a która polega na tym, że do uczenia studentów architektury nie służą etatowi pracownicy naukowi. Ci służą do prowadzenia badań i do spełniania funkcji organizacyjnych. Wiedzy dostarczają prawdziwi praktykujący architekci. I tak za mojej obecności projekty prowadzili: Peter Maerkli, Andrea Deplazes, Herzog&DeMeuron, Dietmar Eberle, Caruso & SaintJohn oraz Graber & Pulver. I jak to porównać z warszawskim wydziałem, z którego pozbyto się aktywnie lub pasywnie w kolejności chronologicznej: Waldemara Łysiaka (za nazbyt radykalne poglądy polityczne i obsesyjną napoleonofilię), Olgierda Jagiełły (nie wiem czy wywalono, ale nie dostarczono powodu by został), Jerzego Szczepanika-Dzikowskiego (j.w., z tego co pamiętam), Marcina Sadowskiego (uczył za darmo aż w końcu odmówili mu pomieszczenia kotłowni w której oszlifował talenty m. in. M. Świętorzeckiego i K. Gronkiewicza), Krzysztofa Jaraczewskiego (arcypromotor dyplomów, chciał nadal uczyć, ale żądał wynagrodzenia umożliwiającego wyżywienie rodziny), Andrzeja Miklaszewskiego (owszem, jego dyplomanci kosili nagrody, ale on zestarzał się nad miarę nie zrobiwszy nawet doktoratu). Także jeżeli czyta to jakiś przyszły, obecny lub nawet, a co to szkodzi, były student WAPW to niech organizuje szybko kasę i ściąga po prawdziwą naukę do CH. To jest łatwe.
Wiem jednak, że zły to ptak, co własne gniazdo kala. Dlatego wspólnie z moimi sąsiadami i dobrodziejami PP. Żółtowskimi zaczęliśmy już jakiś czas temu kompilować listę przewag Polski nad Szwajcarią. Lista jest na razie dość krótka - składa się z trzech punktów:
1. Jedzenie jest tańsze
2. Można wszędzie znaleźć miejsce do parkowania
3. Nie ma w kinie przerwy na reklamę (tak tak, tutaj w środku filmu!)
I ja dzisiaj, na fali wystawy Kopacza i Proszka dopisuję do tego punkt czwarty: kampus politechniczny warszawski leży w centrum miasta a nie w środku pola. A tutejsza galeria ArchRena z architekturą oglądana jest jedynie przez studentów albo pechowców którczy zasnęli w autobusie 69 i muszą czekać na pętli Hoenggerberg wdychając aromat obornika. Szwajcarzy też czują, że to jest feler. A że nie ma miejsca na ETH w centrum, to będą budować Miasto Nauki na przełęczy. Ale o tym - być może w następnych odcinkach.

Album i wykład Gr&Pv zarejestrowany na widełło (po niemiecku) do wglądu u wujaszka. Uwaga! Usługa dostępna na razie tylko na terenie Konfederacji Szwajcarskiej. Chyba, żeby ktoś się naprawdę rozjuszył, to mogę wysłać dvd z wykładem pocztą otrzymawszy uprzednio wypełniony wniosek drogą mailową. Album też, w sklepiku kosztuje coś ze 40chf plus wysyłka.

Ścieżka dźwiękowa: Modest Musorgski - Z cyklu 'Obrazki z wystawy' finał: 'Wielka Brama w Kijowie'. Ci, którzy mają już jakieś spokojne i dobrze zarysowane plany na resztę życia, nie powinni słuchać tej muzyki ani tym bardziej oglądać klipu. Ryzykują bowiem nagłe, spontaniczne wniebowstąpienie lub co najmniej zerwanie się sprzed komputera i porzucenie domu w celu natychmiastowego dokonania Rzeczy Wielkich. Natomiast wszyscy bez wyjątku mogą i powinni docenić dopasowanie tytułu utworu do tematu posta.

niedziela, 9 grudnia 2007

Ekolekcje adwentowe

Przedostatnie zajęcia fascynującego wykładu Bauprozess:Organisation urządzono nam w Schweizerische Baumuster Zentrale. Wygląda toto mniej więcej jakby ktoś Bartycką upchnął na trzech piętrach kamienicy. Żeby nie było, że ja tu się bezkrytycznie wszystkim zachwycam to wiedzcie, że Bartycka ma przewagę, bo jest większa i w odróżnieniu od BMZ ZH można sobie od razu wszystko kupić. Natomiast zurychskiej centrali próbek budowlanych, choćbym nie wiem jak się starał, to nie mogę odmówić zdecydowanego prowadzenia w kategorii 'cywilizacja'. Lokal mieści się przy Bahnhofstrasse - najdroższej ulicy w mieście. Ma własna salę konferencyjną i tabun kompetentnych doradców. To jest bardzo dobre, bo z inwestorem obutym w trzewiki Bally za 1500chf nie musi architekt tutejszy łazić w deszczu po obskurnych pawilonach tylko mu klamki i przełączniki okazuje w ciszy, cieple i luksusie. Ku edukacji i rozrywce ma też przestrzeń wystawową, gdzie podczas mojej wizyty akurat wisiała świetna prezentacja najnowszego Matterhornu szwajcarskiego eko-budownictwa - osiedla Sihlbogen. Sfotografowałem całą. Jest tam bardzo dobry wykład tego, na czym starałem sie skoncentrować moją pracę dyplomową - na optymalizacji gospodarki zasobami w produkcji przestrzeni mieszkalnej (ufffff).
Zauważyłem, że w Polsce słowa zaczynające się od 'eko' momentalnie rujnują atmosferę. Ewokują przykry obraz niedostatecznie higienicznej osoby, z obłędem w oczach, dredami do pasa, nadmiernie spoufalającej się ze swoimi sześcioma psami, otwierającej piwo oczodołem, w przypadkowym i destrukcyjnym napadzie lewackiej aktywności politycznej przykuwającej się łańcuchem do drzewa. 'Eko-śmeko' przechowuje się u nas w tej samej szufladzie, co zjawiska paranormalne, ufo i leczenie bioprądami. Ot, oderwane od rzeczywistości fanaberie dla zielonych ptaków z nadmiarem wolnego czasu. Dlatego zawsze bardzo ostrożnie starałem się lawirować, żeby nie wypowiadzieć przypadkiem słowa na 'e' opowiadając dajmy na to o moim dyplomie. Tutaj przeciwnie - wszyscy są na 'e' od góry do dołu. A właściwie na 'n' od Nachhaltig, dosłownie długo działający, zrównoważony.
Mam wrażenie, że w CH już dawno przestano rozumieć postawę 'eko' jako wyraz powodowanej moralnymi pobudkami nadopiekuńczości względem świata, który przecież 'i tak sobie poradzi'. Oni po prostu rozumieją, że trzeba sie brać i oszczędzać, mniej śmiecić i mniej palić. To przyjemne, że gdy im o 'tych rzeczach' opowiadam, gdy rozmawiamy, to nie czuję się jak nawiedzony starzec wieszczący apokalipsę na przystanku. A propos zapowiadania bliskiego końca, to już dawno chciałem wszystkich nakłonić do zapoznania się z fascynującym serwisem o wiotkich podstawach naszej energetycznej rozrzutności. Kiedy czytałem, doznałem tego cudownego wrażenia, że wiele rzeczy, których się wcześniej ze sobą nie łączyło, nagle fantastycznie do siebie nawzajem pasuje. Lektura tej strony odbiera ideom 'eko-śmeko' aurę krotochwilności a przydaje właściwej im wagi podstawowej walki o przetrwanie. O rany, ale przygniotłem...

Ścieżka dźwiękowa: radiogłowcy próbowali dać to już wszystkim wcześniej delikatnie do zrozumienia. Ten facet opowiada im moim zdaniem w udanym skrócie zawartość strony poleconej już przed chwilką A i piosenka ładna na dodatek.

wtorek, 27 listopada 2007

Słowo o budowie Krystiana

W piątek trzydziestego listopada spóźniłem się po raz pierwszy na wycieczkę na budowę. Źle oceniłem czas gotowania owsianki, na domiar złego herbata zaparzyła się wyjątkowo dobra i po prostu nie byłem w stanie zrezygnować z dopicia jej przed wyjściem. W rezultacie pięć minut po czasie przebiegłem przez kładkę dla pieszych nad torami kolejowymi w Leutschenbach i przez drucianą siatkę zobaczyłem tłustszą niż zwykle grupę studentów, która już słuchała prelekcji kierownika budowy. Wycieczka ostatnia w semestrze i stosownie do tego najbardziej wypasiona. Aaaaaa! A tu brama zamknięta na kłodkę! Okazało się, że jestem ze złej strony i musiałem po błocku obiec olbrzymi teren dookoła. W końcu dobiłem. Uchwyciłem ostatnie 10 minut wstępu i weszliśmy do środka.W tym miejscu muszę zrobić mały wtręt restrospektywny. Kiedy zobaczyłem po raz pierwszy konkursowy projekt Christiana Kereza muzeum sztuki nowoczesnej w Warszawie to skłamałbym pisząc, że z miejsca skruszył moje twarde, wybredne, czarne serce. Ale miałem cały czas w pamięci muzeum w Vaduz z jubilerską fasadą ze szlifowanego terrazzo i starałem się przekonywać wszystkich, że nie mogło być dla Warszawy lepiej. Nie było łatwo - stolica nie nawykła przecież do konkursów. Koniec przerywnika historycznego. Dziś piękność jego w całej ozdobie widzę i z mocą potwierdzam moje pierwotne przekonanie, że Kerez może dokonać w Warszawie rzeczy wielkich. Budowana w Leutschenbach szkoła dowodzi, że ten człowiek po prostu nie żartuje. Wrażenie, jakie wywiera konstrukcja spawana z zamkniętych stalowych przekrojów daje się najlepiej opisać słowem: powalające. Zrobiłem mnóstwo zdjęć, ale nie jestem z nich jakoś szczególnie zadowolony - było ciemno, bałagan budowlany standardowy a poza tym większość czasu spędziłem filmując kierownika budowy. Opowiadał fascynujące rzeczy po niemiecku, które mam zamiar zmontować, zrozumieć i przetłumaczyć. Najpiękniejszy ze wszystkiego jest być może kanciasto-pogięty betonowy sufit. Pogięcie ma głęboki sens strukturalny i instalacyjny - w każdym ryflu upchnięto wentylację, rury, kable i konstrukcję. Nie będzie sufitu podwieszonego - dlatego robotnicy nie mogą się pomylić. I nie mylą się - przypuszczalnie to na tym polega właśnie szwajcarska jakość. Wafelkowy szalunek zrobili jeden i do wylewania kolejnych kondygnacji używali go wciąż na nowo, więc całość idzie im raczej nieśpiesznie. Cały parter wspiera się na sześciu stalowych trójnogach - na dodatek ma wysokość dwa pięćdziesiąt w świetle. Daje to niesamowite wrażenie bycia lekko zgniatanym. Nie będzie tu żadnych podziałów. Szatnie, stołówka i strefa wejściowa - wszystko się wzajemnie przeniknie i przeleje. Na wyższych kondygnacjach już wstawiają szkło - ogromne tafle bez szprosów i rzecz jasna na spad do podłogi. Wszystkie klasy oddzielą półprzezroczyste ściany z profilitu. Czy już napisałem, że coś wywiera największe wrażenie? Jeśli tak, to odwołuję: największe wrażenie wywiera zdecydowanie ostatnia kondygnacja - sala gimnastyczna. Z oczywistych względów nie będzie można do niej wejść główną, centralnie umieszczoną klatką schodową - piłka by im ciągle na dół spadała. Schody wylali z boku, w przestrzeni tarasów, które przelatują dookoła budynku. Ale w ten piątek beton jeszcze wiązał i musieliśmy wejść po aluminiowym rusztowaniu - niektórzy przybierali przy tym wyraźnie barwę szarozieloną. Nie było jeszcze dachu - tylko wspaniała konstrukcja. Stałem tam z buzią otwartą zupełnie i śmiałem się do siebie z zachwytu.
Wielce szanowna Pani Ando Rottenberg! Jeżeli prawdą są informacje, które doszły moich uszu, to nie daje się wyrazić słowami dyshonor, jakim okrył Panią sam pomysł proszenia Christiana Kereza o to, żeby zrzekł się łaskawie realizacji muzeum. Za karę i dla edukacji proponuję Pani wizytę w Leutschenbach - szkoła ma otworzyć podwoje w sierpniu 2008. Utraconego honoru to nie przywróci, ale może byłoby skuteczną odtrutką na miłość do architektury Franka O. Gehry?

Ludu Warszawy! Jam tu! - Christian Kerez

Ścieżka dźwiękowa: suity wiolonczelowe Bacha + głos z offu - Cześć, jak masz na imię? Czy my się skądś nie znamy? Czekaj... wiem! Widziałem cię na ASP...

poniedziałek, 19 listopada 2007

Żigągłije

Moim zdaniem przysłowie 'nieszczęścia chodzą parami' jest tylko bladym, szczególnym przypadkiem szerszej prawidłowości: 'jak już się dzieje, to wszystko na raz'. Przeżywam tu właśnie tydzień życia (nie w sensie 'tydzień z życia mężczyzny' tylko tak jak 'człowiek roku', 'spawacz miesiąca', 'oferta tygodnia', 'kawał dnia'). Właściwie jest to tydzień życia plus - zarówno tydzień plus, bo dziesięć dni minimum, jak i plus w ogóle, bo tyle się dzieje i tyle muszę zrobić. Tak jak w filmie Magnolia wszystkie moje wykłady i zajęcia, niczym kwiat jakiś przecudny, rozkwitły koniecznością wykonania pedeefów, prezentacji, wypracowań, niepotrzebne skreślić, wszystkie w tym samym mniej więcej momencie. Mało tego, okres zakwitania szkolnej magnolii magnetycznie przywabił wcześniejsze terminy, które już od dwóch tygodni bezwiednie wpisywałem sobie do kalendarza na ten właśnie tydzień. I jeszcze spontanicznie coraz więcej i więcej: dzisiaj dostałem np wezwanie, żeby bezzwłocznie odebrać kartę stałego pobytu. Zrób sobie proszę zdjęcie, potem odstój w urzędzie imigracyjnym kwadranse w kolejce z murzynami i słowianami o włosach sklejonych gipsem i pyk! - trzy godzinki z głowy. Akurat teraz dokładnie! Nie wspomnę o przeróżnych kulturalnych atrakcjach, które stale od ust sobie odejmuję. A to wystawa w Bernie, a to festiwal w Lucernie, a to koncert w Winterthur. Nie mówiąc o pogodzie boskiej, która woła o wycieczki. Na dodatek dopiero co pokonałem przeziębienie i chciałbym biegać skakać. A tu książki się nie mieszczą na stole prawie i czeklista długa na trzy postity. I właśnie chciałem w sobotę bojowo odkreślać z postitów, a nie szło mi! Miętosiłem niemożliwie jakąś prezentację na wykład z wykonawstwa budowalnego. Słońce za oknem jak drut, a ja ci ściągam z internetu zdjęcia wykopów, dźwigów i pomp drenujących. Nie - stwierdziłem - internet będzie też po zmroku, wychodzę się przewietrzyć, poza tym to pomoże mi w pracy - przekonałem sam siebie dość łatwo, znam się przecież ze sobą nie od dziś (he he - stary trik, ale działa na mnie bez zarzutu). I pojechałem z zamiarem zwiedzenia Oerlikon, który ma się do Zurychu prawie tak, jak Kabaty do Warszawy. Prawie robi tu, rzecz jasna, wielką różnicę. Ode mnie jedzie się trolejbusem 72 z przystanka Hubertus do Buchegg Platz i tam przesiadka w tramwaj 11. Wysiadłem na Buchegg i czekam. Czekam, czekam, słonko świeci. A na placu tym przesiadam się codziennie niemal w autobus nr 69, który wjeżdża na Hoenggerberg. Jest tam nowa mieszkaniówka, nie wiedziałem dotąd czyja, zapakowana w szkło kolorowe. Nigdy wcześniej nie miałem czasu dokładnie się jej przyjrzeć, do szkoły się zwykle spiesząc albo ze szkoły do Migros po chleb, bo tu zamykają o siódmej i spóźnialscy muszą ssać łapę. No to ciach - pomyślałem i poszedłem ją fotografować. Jak już się dzieje, to wszystko na raz: na chybił trafił postanowiłem spróbować wejść do jednej z klatek schodowych - a nuż się uda? Nie dość, że klatka otwarta, to jeszcze okazało się, że akurat dziś dzień otwarty i można obejrzeć wnętrza mieszkań świeżutko oddanych. Obfotografowałem więc wszystko, łącznie z wbudowanym w komplecie mini-przedszkolem, dowiadując się przy okazji od miłych panien, które zmywały podłogę w mieszkaniach, że właśnie odbywają praktykę w biurze Gigon&Guyer - projektantów budynku. Zdjęcia tutaj. A teraz na deser coś śmiesznego: ten dom to mieszkaniówka socjalna. Miasto Zurych zbudowało go specjalnie z przeznaczeniem dla rodzin wielodzietnych - mieszkania mają po 5-6 pokoi. Wniosek: bezkrytyczne rozmnażanie w Szwajcarii może mieć niezwykle komfortowe następstwa. Po powrocie do domu z Oerlikonu byłem zbyt zmęczony, żeby pracować. Ugotowałem niesmaczne szwajcarskie ziemniaki Migros i bardzo czystą marchew Migros, zjadłem to z majonezem Migros i poszedłem spać.

Ścieżkę dźwiękową dedykuję przyszłym rodzicom wielodzietnym (w tym, jak da Święty Józef, i sobie): Peter, Bjorn & John 'Young Folks'

środa, 14 listopada 2007

Peciakucia

Chodzę na różne wykłady. Na zaliczenie 'Bauprozess: organisation' muszę przygotować, jak się dzisiaj okazało, cztery slajdy typu Pecha Kucha. Nie wiedziałem co to takiego a tymczasem jest to dość świeży wynalazek, stworzony przez architektów dla architektów (peciakucia znaczy po japońsku szwargot - czy coś). Wymyślili to Klein/Dytham jako produkt uboczny zaprojektowanego przez nich centrum multimedialnego. Chodzi o to, że jak architekt albo designer zacznie opowiadać o swoich rzeczach, to może gadać w nieskończoność. Dlatego imprezy Pecha Kucha to wykłady młodych twórców, 20 slajdów na osobę, 20 sekund na slajd - wychodzi 6'40" na prelegenta. Nie wiem, jak to dalej wygląda, ale rozumiem, że po jakichś dwóch godzinach następuje jam session i drinki.
Na stronie Pecha Kucha jest lista miast, w których odbyły się już tego typu zabawy. Nie ma naszych! W pierwszej chwili pomyślałem: '-Super! Na razie nikomu ani słowa, zorganizuję na Chłodnej, będzie niespodzianka.' Ale przecież mnie na razie na Chłodnej nie ma. Dlatego rzucam tutaj tylko pomysł i liczę, że jak ściągnę z powrotem do macierzy, to peciakucia będzie już przynajmniej ostro rozkręcona, o ile nie zgoła pasée.
Komentarze do zdjęć: peciakucia jeszcze na żywo nie widziałem, dlatego nie mam stosownego foto. Obraz zastępczy nr1 przedstawia mnie na budowie wielofunkcyjnego trójkątnego zespołu biurowo-handlowo-mieszkaniowego w Dietikon o wdzięcznej i niezwykle oryginalnej nazwie 'Trio'. Padał pierwszy śnieg a na głowie miałem kask z logo fimy Sika. Na szczęście firma ta produkuje izolacje i dlatego chyba nie dojdzie nigdy do jej fuzji z koncernem żarówkowym Osram, która dałaby hiperobsceniczną korporację Sika-Osram. Moja niewesoła mina jest efektem chłodu wywołanego brakiem ochronnego owłosienia, które tego ranka utraciłem. Na ilustracji nr 2 z wcześniejszego wieczora jest izolacja, jest ciepło i wszystko gra.

Ścieżkę dźwiękową inspiruje dzisiaj pora roku: Keith Jarrett 'Autumn Leaves'. W warstwie wizualnej klip nie rzuca może na kolana, ale im chodzi po prostu o dżes.

poniedziałek, 12 listopada 2007

Foot Loos

Adolf Loos - Willa Müllerów w Pradze. To był prawdziwy cel wycieczki, wszystko inne stanowiło przystawki i leguminy, hors d'oeuvres. L'oeuvre - to właśnie ten dom. Wizyta w tej willi jest naprawdę czymś wyjątkowym. Projekt oczywiście genialny, tego tłumaczyć nie trzeba, kamień milowy nowoczesnej architektury, jednocześnie klasyczny, et caetera - Loos wielkim poetą był. Takich kamieni jest rzecz jasna mnóstwo, a co jeden to lepszy. Ale albo zniszczone i się sypią, że żal patrzeć. Albo prywatne i trzeba oglądać zza płota, tudzież wdrapywać się na śmietnik i ryzykować życie, żeby zrobić marne zdjęcie przez listowie. Albo przebudowane nie do poznania, z tralkami, maszkaronami. Albo ambasady, konsulaty, banki. A tu - nic z tych rzeczy. Wszystko na miejscu. W idealnym stanie. Bez mieszkańców. Do oglądania.
Podstawowa nauka dla architekta z willi Müllerów płynie taka, że projektując ikonę światowej architektury należy zawczasu przystosować ją do zwiedzania przez większe grupy. Nas było 30 osób a zwiedzać może na raz maksymalnie 10, więc wprowadzono system trójzmianowy. Podczas gdy jedna podgrupa studiowała Loosa, dwie pozostałe zgłębiały tajniki leżącej nieopodal BABY. (Spokojnie, rączki na kołderce - BABA to osiedle pokazowe czeskiego werkbundu z lat '30). O babie można by swoją drogą bez końca, ale wracam do Loosa. Może to fakt, że Czesi mieli Havla zamiast Wałęsy odbija się u nich tak pozytywnie na zabytkach? Zrobili w każdym razie lustrację i reprywatyzację. Państwo czeskie zwróciło dom spadkobiercom dawnych właścicieli a ci wspaniałomyślnie zaoferowali go miastu Pradze. I dzięki temu po trzyletniej konserwacji przeprowadzonej z funduszy UNESCO można go dziś zwiedzać. Remont trwał trzy lata ale to nie były przelewki - wszystko jest odtworzone. Oryginalne meble i dzieła sztuki powyciągali z różnych muzeów, poodkupywali od galerii i prywatnych osób i w rezultacie wygląda to, jakby Müllerowie gdzieś na chwilę wyszli a służbie dali wolne. Poza pietyzmem w odtworzeniu szczegółów, za który zresztą przyznano konserwatorom nagrodę, uderza profesjonalizm organizacyjny, szczególnie w porównaniu z domem Wittgensteina, który oglądałem później. Przewodniczka kompetentna, uprzejma i wielojęzyczna. Sklepik maleńki ale jest wszystko, co trzeba: książki, kartki pocztowe, znaczki. I można płacić kartą. Czyli da się. Chciałbym dożyć dnia, w którym zobaczę jakiś pomnik modernizmu w Polsce tak zadbany. Mogę od razu podrzucić kilka pomysłów: Szklany Dom Żurawskiego na Mickiewicza w Warszawie; Dom dla samotnych matek Scharouna we Wrocławiu; któryś z Wrocławskich Mendelssohnów; niechby nawet Teatr Północny w Warszawie jako naszego Plecnika odremontowali. Bo dla Sołtanów nadziei już raczej nie ma...
Jeszcze o domu. Loos podróżował dużo po świecie i sam wybrał wszystkie meble, tkanininy i elementy wyposażenia. Przywoził z różnych wojaży a to lampę z górskiego kryształu a to angielskie krzesło chippendale. Dobrał też dzieła sztuki z kolekcji inwestorów i określił ich pozycje na ścianach. Interesował się kolorami - pokój przyjęcia towarów przykładowo pomalowany jest na filoetowo, żeby dostawca zostawił swoją paczkę i jak najszybciej sobie poszedł. Na samej górze zaprojektował pokój japoński specjanie do trzech ulubionych drzeworytów pana domu. Dr Müller - przedsiebiorca budowlany nota bene - kolekcjonował ukiyo-e. Jednym z tych trzech obrazków jest słynna 'fala' Katsushika Hokusai.

Jeśli chodzi o tytułowy foot loos to zdjęć robić kategorycznie nam zabroniono - mam tylko z zewnątrz i kilka ukradkowych szpiegowskich ze środka. Kupiłem za to doskonałe albumy z detalami, do studiowania dla chętnych (usługa dostępna chwilowo tylko na terenie konfederacji szwajcarskiej). Dla zaspokojenia rządzy obrazów - goła BABA.

Ścieżka dźwiękowa: Czeska rapsodia
Is this the real life-
Is this just fantasy-
Caught in a landslide-
No escape from reality-
Open your eyes
Look up to the skies and see-
Im just a poor boy,i need no sympathy-
Because Im easy come,easy go,
A little high,little low,(...)

wtorek, 6 listopada 2007

Miestrz świata!

Czołówka rankingu budynków, które zrobiły na mnie największe wrażenie w życiu wygląda teraz tak: prowadzi Mies-dom Tugendhata przed Miesem-pawilonem barcelońskim, za nimi długo długo nic i dopiero Le Corbusier-La Tourette. Na dodatek Tugendhat może jeszcze powiększyć przewagę - w tej chwili jest w nienajlepszym stanie, ale lada chwila (np na wiosnę przyszłego roku) ma się rozpocząć pięcioletnia konserwacja. To jest podpowiedź dla wszystkich, którzy chcą jechać: albo szybko teraz albo po 2012. Lepiej teraz, bo później kto wie, co będzie. Ja przykładowo nie wjechałem na szczyt World Trade Center, bo pomyślałem: zaoszczędzę $20, Empire State zaliczony a i tak przecież jeszcze kiedyś przyjadę.
Mies vs. Mies - oba powstawały mniej więcej w tym samym czasie i są podobne. Ale wygrywa Mies, ze względu na lokalizację. Od ulicy kompletnie niepozorny - długi, płaski, garaż, jedno okno. I to jest clou - klient nie chciał obnosić się z luksusem. Ulica przebiega po górnej krawędzi ogromnej parkowej działki. Z drugiej strony przez okna widać panoramę Brna ponad koronami drzew.
Pan Tugendhat, wykształcony przemysłowiec z branży włókienniczej, rozporządzał nieograniczonymi środkami i dobrym gustem. Umówił się z Miesem na pierwszą rozmowę po drodze na jakąś kolację. Ale jak usiedli i zaczęli rozmawiać o domu, to już na wieczerzę nie dotarł.
Pani Tugendhatowa miała zastrzeżenia, że drzwi zaprojektował niewygodne ciężkie przez całą wysokość i zapytała, czy nie można by czegoś bardziej normalnego. Mies na to, że jeżeli chce coś normalnego, to niech sobie zatrudni normalnego architekta. Zbudowane są oczywiście przez całą wysokość.
W 1929 roku samochód kosztował 1000CZK. Dom kosztował 50000CZK. Luksusowy dom kosztował 150000CZK. Willa Tugendhatów kosztowała pomiędzy sześć a osiem milionów CZK.
Same okna kosztowały dwa miliony CZK. Szyby grube na 18 milimetrów, w taflach 500x300cm (około). Wykonane ze szkła antyrefleksyjnego, miały być niewidzialne. W tej chwili wprawiono cienkie arkusze o połowę mniejsze, na pełny rozmiar nie było stać państwa czeskiego. Remont będzie finansowany ze środków UNESCO i zrobią tak, jak było. Tylko, że w Czechach już nie ma fabryki, która by potrafiła wyprodukować takie szyby jak w 1929, więc sprowadzą z Niemiec. Dwie tafle chowają się całkowicie w podłodze. Pani nam pokazała. Silnik elektryczny działa bez żadnej konserwacji od czasu budowy - to już 80 lat.
Szyby wszystkie się wytłukły, bo do ogrodu w czasie okupacji wpadła bomba. Zachowała się tylko jedna - potłukł ją spawacz podczas remontu w latach osiemdziesiątych.
W salonie stoi ścianka działowa. Oddziela strefę pracowni od strefy słodkiego nieróbstwa. Zrobiona jest z onyksu, który Mies sam wybrał. Sprowadzono go z Afryki w jednej bryle i na miejscu pocięto na cienkie płyty. Gdy pada na nią zachodzące słońce, to po drugiej stronie wygląda, jakby się żarzyła w środku na czerwono. Inne ścianki działowe obłożono fornirami z egzotycznych drewien. Niestety oryginalne nie zachowały się - podczas okupacji willa służyła za kwaterę żołnierzom sowieckim. Spalili riebiata meble i wszystko, co drewniane (z kilkoma wyjątkami). W salonie trzymali konie - białe linoleum tego nie przetrwało, podobnie płyty z carraryjskiego marmuru na schodach tarasu. Ocalała onyksowa scianka, bo poprzedni lokatorzy - biuro projektowe Messerschmitta - obudowali ją z jakichś względów gipsem. Willa ma konstrukcję szkieletową - wszystko niosą stalowe słupy o przekroju krzyża. Krasnoarmiejcy tego nie wiedzieli i sądzili, że całość trzyma się na tej jednej scianie, więc jej nie ruszyli.
Największe cuda i dziwy znajdują się na samym dole. Najniższe piętro zajmuje kondygnacja technicza. To tam właśnie zjeżdżają ruchome okna. Tam znajduje się również pierwsza na świecie prywatna instalacja klimatyzacji. Powietrze zasysano od strony ulicy. Najpierw nawilżano je w pokoju, w którym woda rozpryskiwała się na specjalnych morskich kamieniach. Potem przechodziło przez filtr z drewna cedrowego, potem nasycano je olejkiem cedrowym, podgrzewano i dopiero tłoczono do pomieszczeń. Pani Tugendhat wspominała, że willa nagrzewała się w 30 minut.
W salonie stoi fortepian, którego używali chętnie wszyscy domownicy. Nie akceptował go jednak architekt, dlatego na czas jego wizyt usuwano instrument z domu.
W roku 1929 nie istniała co prawda telewizja, ale kino domowe owszem - za tylną scianą salonu jest niewielki pokoik, w którym stał projektor kinowy. Filmy oglądano na zaciągniętych jedwabnych zasłonach.
Mies zezwolił Tugendhatom tylko na trzy dzieła sztuki: jedna rzeźba w salonie i po obrazie w sypialniach państwa domu. Usłuchali.

Ścieżka dźwiękowa: pozwalam na czytanie tego tekstu jedynie przy akompaniamencie Fugi C-dur z zeszytu pierwszego 'das Wohltemperierte Klavier' Johanna Sebastiana Bacha. Nie godzę się na wykonania inne, niż Glenna Goulda.

Przewodniczka powiedziała, że 'nie zauważy' jak zrobimy zdjęcia, pod warunkiem, że jej obiecamy, że nie będzie nimi handlu w sieci. Dlatego nie handluję tylko udostępniam nieodpłatnie najbliższym znajomym i rodzinie.

niedziela, 4 listopada 2007

Voyage, voyage

Wczoraj w nocy przytrafiło mi się nieszczęście - wpadłem do studni! Przez niezabezpieczony otwór w Wikipedii wpadłem do głębokiej studni z cieczą, która nazywa się 'Ludwig Wittgenstein'. Ale lepiej zacznę od początku.
Cały zeszły tydzień - od poniedziałku do soboty wieczorem - upłynął mi na luksusowej tułaczce po byłym imperium Habsburgów. Seminarwoche, czyli podróż studialna, odbywa się raz na semestr i jest kosztownym przywilejem wszystkich studentów architektury na ETH. Cały wydział wyrusza w tym samym terminie, przy czym każdy z profesorów organizuje inną wyprawę. Szeroka oferta tematów zawiera się w różnych przedziałach cenowych: od zwiedzania blokowisk w Zurychu poprzez modernistyczną architekturę Teneryfy aż po nową urbanistykę gdzieś w Chinach. Mnie zapisano automatycznie wraz z całym kursem MAS Wohnen na zaprogramowaną przez katedrę Dietmara Eberle wycieczkę pod tytułem 'Praha - Brno - Wien: auf den Spuren von Adolf Loos' (pol.: P-B-W: na tropach A.L.). Jako kartofel ze wschodu nigdy wcześniej nie mieszkałem w hotelu. Zawsze schroniska, kempingi, namioty, albo cudze kanapy. Teraz znam już smak komfortu i stwierdzam niestety, że nie jest wcale ZBYT słodki - przeciwnie, bardzo przyjemny. Nie będę jednak rozwodził się nad tym, jak zorganizowano podróż (doskonale), jak wygodny okazał się autokar (bardzo), jak profesjonalny album o zwiedzanych obiektach wręczono każdemu uczestnikowi (niesamowicie). Wszystko miało po prostu na celu stworzenie idealnych warunków do kontemplowania budynków i to się udało kapitalnie. Program napięto do granic i nawet wieczorne rozrywki wkomponowały się w studia: kolacja na Hradczanach, club-tour po wiedeńskich barach z Dietmarem Eberle w roli przewodnika a potem ostatni wieczór w MAK-cafe przebudowanej niedawno przez Gregora Eichingera. Bodźców estetycznych, intelektualnych i zmysłowych wystarczyłoby mi na pisanie i opowiadanie, choćbym nawet do przyszłej jesieni miał się z mieszkania nie ruszać. Zobaczyłem i usłyszałem mnóstwo, ale trzy domy mnie naprawdę poruszyły. Trzy domy - trzy miasta - trzech architeków. Willa Müllerów w Pradze Adolfa Loosa, Dom Fritza i Grety Tugendhat w Brnie Ludwiga Miesa van der Rohe i Pałac Wittgensteinów w Wiedniu Paula Ehrenfelda i Ludwiga Wittgensteina. Nie dam rady wziąć wszystkich na raz, dlatego to będzie mini-serial, na dodatek teraz znowu od końca.
Jako ostatni z trzech zwiedziłem pałac W. Wcześniej znałem go tylko z rysunków i zdjęć czarnobiałych. W przeciwieństwie do T. i M., W. nie zachwycił mnie a raczej zasmucił. Wittgenstein wybudował dom dla swojej siostry na dużej parkowej działce w centrum gęsto zabudowanej dzielnicy. Był perfekcjonistą, zaplanował wszystko do najmniejszego szczegółu bez litości, ściśle logicznie, matematycznie a przy tym klasycznie. W czasie wojny uczyniono z rezydencji lazaret. Po wojnie, w latach '60 osiedli w stanach potomkowie siostry Ludwiga sprzedali posesję deweloperowi. Ten wyciął drzewa i zabierał się do rozbiórki, bo chciał budować drapacz chmur. W ostatniej chwili wydarto mu z ręki kilof a willę wpisano na listę dziedzictwa kultury austriackiej. Niestety drzewa były już wycięte, a burak i tak postawił swoją wieżę - o dziesięć metrów od okien pałacu. Podupadły budynek zakupiła republika Bułgarii z przeznaczeniem na instytut kulturalny. Austriacy nie mają wyboru i muszą być Bułgarom wdzięczni za podniesienie domu z ruiny własnym sumptem i właściwie lege artis. Ale wiadomo, że z Sofii do niedawna widać było dobrze Moskwę i to nawet w centrum Wiednia. Przed głównym wejsciem ustawili sobie bałkańscy bracia w utopii ogromny pomnik: dwóch socrealistycznych starców z brązu. Podpis głosi co prawda: 'Cyrylowi i Metodemu wdzięczny lud bułgarski' ale wyglądają apostołowie słowian jak Marks i Engels, którym garnitury zamieniono na sukienki. Do subtelnego, destylowanego modernizmu pasują jak kożuch do kwiatka. Obok pałacu wkopał lud bułgarski w ziemię salę konferencyjną, z której wyłażą na lichą trawę jakieś ni-to-świetliki papą obłożone, wentylacyjne grzybki w kolorze PTTK-zielonym, rury dziwne spontaniczne, z pewnością nie przez Wittgensteina zaprojektowane. Wrażenie z gazonu: lekki Czernobyl lub kotłownia w Kutnie. Obrazu wschodniej zapaści dopełniają jeszcze brzozy. W środku instytut kulturalny, czyli przeszłe luksusy poddane siermiężnej ludowej opiece. Folderek rachityczny proponuje do nabycia przepalony cieć w tureckim swetrze, wygląda jak weteran bułgarskiej czeki, na szczęście szybko oddala sie do swojej wędzarni przed telewizor. Willa jest brudnawa i pusta, na ścianach wisi niedoświetlony, marny kunst. Perfekcyjnych mosiężnych klamek Wittgensteina nigdy nie będą już pieścić delikatne dłonie semicko-germańskich intelektualistów, dla których je stworzono. Przemijanie, melancholia i dół.
Tak mnie to wszystko zasmuciło, że wczoraj postanowiłem się zapoznać bliżej z osobą architekta-filozofa Ludwiga Wittgensteina, jakoś uczcić agonię jego opus magnum. I jak zacząłem to mnie wciągnęło tutaj. Uprzedzam - życiorys jest skandaliczno-sensacyjny. Przykładowo, na przystawkę, Wittgensteina kolega z gimnazjum - Adolf Hitler. Dzień zleciał zanim wydostałem się na powierzchnię. Sprawa ma charakter rozwojowy - 'Tractatus logico-philosophicus' już zamówiłem.

W następnym odcinku: tak trwają te trzy - Loos, Wittgenstein i Mies. A z nich największy jest Mies.

Ścieżka dźwiękowa: jak w tytule 'Voyage, Voyage' francuski one-hit-wonder Desireless. Jest tam taki fragmencik, całkiem adekwatny...
Au dessus des capitales,
Des idées fatales

Post się napisał tasiemcowy, nikt dotąd już pewnie nie doczyta, więc dołożę jeszcze dla pogłębienia melancholii bardzo dobrze pasującą sambę 'Manha do carnival' - wykonanie Paula Desmonda osobiście preferuję.

A day in the life of a fool
A sad and a long, lonely day
I walk the avenue
And hope I run into
The welcome sight of you coming my way

I'll stop just across from your door
But, you're never home anymore
So there, in my room
And there, in my gloom
I'll cry, tears of good-bye

Till you come back to me
That's the way it will be
Everyday in the life of a fool.

niedziela, 28 października 2007

Bauhaus Kultury i Nauki

W piątek odwołali mi wykład-wycieczkę na budowę. Już nastrojony na bodziec kulturalny zacząłem odczuwać ssanie poznawcze. Nie da się z tym długo wytrzymać i dlatego jako erzac wybrałem wystawę Nature Design w Museum fur Gestaltung. Już od dawna miałem na nią ochotę i nie szło o tym zapomnieć, bo całe miasto oblepiają plakaty. Sprawdziłem godziny otwarcia i lokalizację - w internecie robiła dostojne wrażenie. Wysupłałem 8 chf na bilet i wszedłem. Dość podstępnie połączyli, podli, malutkie jak się okazało muzeum z olbrzymią szkołą sztuk pięknych. Na ścianie dali napis wołami i z zewnątrz ma człowiek wrażenie, że wkracza jakoby do Bauhausu Kultury i Nauki. A w środku, proszę państwa, rozczarowująco kameralna salka gimnastyczna. Ale trudno: zapłaciłem - obejrzę.
Nature wypadła jak zwykle lepiej niż design, Pan Bóg od lat trzyma formę. Jego rośliny wyszły sensacyjnie na makro-zdjęciach Karla Blossfelda 'Urformen der Kunst'. Wystawiono świetne modele woskowe do nauki biologii i różne wspaniałe dziwnokształtne koralowce. Ale i design miał kilka hitów - Bracia Bouroullec wyprodukowali zastawę stołową o nazwie 'stone' - białe siateczki trójkątne. Dobrze prezentował się na żywo rokokoloryfer droog design. Wyznaję ze skruchą, że nie dałem rady się powstrzymać i kiedy pani nie patrzyła, delikatnie przebiegłem palcami jego intymne krzywizny. Szkoda tylko, że nie był ciepły.
Architekturze też poświęcono ołtarzyk - kroczyły oczywiście robaczywe miasta Archigramu, Calatrava się naprężał i wyginał a Lars Spuybroek roztapiał i przelewał. Wisieli tam również moi osobiści 'ulubieńcy' - François Roche i jego ekipa od bardzo dziwnych plastelinowych domów. Zawsze się zastanawiam, skąd oni biorą klientów, którzy doszli do wniosku, że meble są passé. Może wydobywają ich z jaskiń Kapadocji? Popularność blobutopii w ojczyźnie Kartezjusza to jest w ogóle interesująca sprawa. Widzę w tym pokrewieństwo z francuskim kultem cyrku.
Pięknie wyglądała natomiast makieta nowej stołówki w Karlsruhe, inspirowanej rzekomo strukturą kanapki z nutellą. Zrobiłem kilka zdjęć z biodra, nieśmiało i po cichu, nie wiedziałem czy można. Było można. Jakaś trendy-babuleńka pod sam koniec szła przede mną i bez najmniejszego skrępowania, na oczach dozorcy pstrykała wszystko jak leci. Chciałem zawrócić, ale zamykali i odcięli mi odwrót. Kiedy już myślałem, żem do końca obejrzał, to znalazłem jeszcze schody na górę. A na pięterku inna wystawa: 'Na zachodzie same zmiany - 100 lat szkoły wzornictwa w ZH'. Przeleciałem ją niezwykle pobieżnie, bo dozór przebierał nogami.
Wpadły mi w oko dwie rzeczy. Pierwsza - doskonały plakat 'die Farbe' z datą 1944. Kiedy Bohaterska Warszawa płonęła, to oni tu sobie o kolorkach w najlepsze... A rzecz druga to projekt stroju dla sportsmena-dandysa. Nie zapisałem niestety, kto szył, ale moim zdaniem kapitalnie. W sam raz do pracy, na trening i na wieczór. 'Jaś, chłodno jest, włóż chociaż marynarkę od dresu.' Wchodzę w to!

Trochę zdziwił brak projektów formacji front design. Poza tym w dziale architektura olali Ronchamp. Stąd moja ocena: cztery z dwoma. Ścieżka dźwiękowa: Photek 'Modus Operandi', utwór nr 4: The Hidden Camera - to ja właśnie na wystawie Nature Design. Z tej samej płyty najlepszy w ogóle utwór tytułowy.

piątek, 26 października 2007

Klettern-Palast

We wtorek sytuacja sportowa dojrzała do ostatecznego rozwiązania. Marco Glockner (Marek Dzwonnik)- współstudent, który też ma wspinaczkową przeszłość, w końcu po moich wielokrotnych przypominaniach przywiózł swój sprzęt z Niemiec. Umówiliśmy się na dwunastą w Schlieren na wypróbowanie tutejszej ścianki. Hmmm, ścianki... W ZH w odróżnieniu od WW nie ma kilku małych ścianek wspinaczkowych rozsianych po przyszkolnych halach sportowych, tylko dwie duże, bardzo duże. System chyba lepszy niż nasz, bo wychodzi taniej za godzinę (tak!). I sformułowanie 'ścianka wspinaczkowa' jest nieadekwatne do tego, co zobaczyłem na miejscu. Ogromna hala poprzemysłowa a w środku cztery gigantyczne komory, całe wyłożone panelami aż po sufit oddalony o jakieś 15 metrów od podłogi. Prawdopodobnie przez pierwsze dziesięć minut po prostu stałem z otwartą buzią, ale nie pamiętam. Później wspinaliśmy się przez trzy godziny. Wszystkie drogi oznaczono kolorami, nazwano i opisano pod względem trudności. Ciekawostka: zainstalowano specjalne aparaty do wspinania na wędkę bez partnera. Jest to rodzaj przeskalowanej miarki rozwijanej, tylko ze stalówką zamiast taśmy. Kiedy odpadasz, to powoli cię opuszcza. Wada: brak możliwości poproszenia o blok. Jest też oczywiście kawiarnia i sklepik z każdym możliwym elementem wyposażenia. Wszystko oblepione reklamami Mammut - szwajcarskiej firmy produkującej sprzęt górski, oczywiście najwyższej jakości. Udało nam się zrobić pięć dróg 5b i nie zrobić dwóch dróg 6-. W środę rano nie byłem w stanie odkęcić kurka w łazience.

Ścieżka dźwiękowa: John Coltrane 'My favourite things'. Żeby było wiadomo, o co chodzi: ta cała architektura, to tylko przykrywka. Tak naprawdę liczą się narty i wspinanie:)

wtorek, 23 października 2007

Zły dzień!

Mam chyba zespół odstawienia. Wczoraj wieczorem przestał działać w domu internet. Zasypiałem nawet zadowolony, bo zrobiłem wszystko, co było do zrobienia i wysłałem precz. Sieć podziękowała kiedy robiłem ostatnią herbatę. Doskonała okazja żeby położyć się spać o pierwszej zamiast o trzeciej – pomyślałem. Niestety! przechodząc od stołu do łóżka (<3m) zauważyłem własny przewodnik po Szwajcarii i wiadomo... Wstałem po jedenastej, zły na siebie, że znów nie o szóstej i z rządzą łączności. Naturalnie włączyłem K od razu, żeby zobaczyć co tam w polityce, a tu nic. Nie ma guugl, nie ma nic. Spędziłem godzinę grzebiąc w windowsach, oczywiście w pidżamie, w pół drogi do łazienki i bezskutecznie. W końcu musiałem nieodwołalnie opuścić pokój. Higiena i odżywianie nie przyniosły ukojenia, pozbawione treści, zatrute dziegciem braku gmaila. Prysznic oblał mnie podle zimną kiedy byłem jeszcze suchy i myślałem o TCP/IP. Jogurt truskawkowy M-Budget odsłonił ohydną chemiczną twarz, syrop perfidnie odłączył się od nabiału, źle. Na dodatek czas złośliwie się kurczył, bo na drugą chciałem koniecznie zdążyć z jakimś papierem do biura stypendialnego. Pół godzinki restartowania na zmianę routera, nadajnika WLAN i komputera nic nie zmieniło i musiałem biec. Na zewnątrz lodownia, a ja ubrałem się za lekko. W ipodzie wszystko przesłuchane – źle. Trolejbus odjechał. Drobnych za mało o 10 rappenów, żeby kupić tageskartę – źle. W tramwaju jakieś dzieci kłóciły się na zmianę po schwitzerdeutsch i po hiszpańsku z akcentem latynoskim. Drażniły mnie potwornie, wymawiały niewłaściwie c i z. Dziewczynka biła chłopca, dyskutując jednocześnie z matką. Matka pobłażliwa bezgranicznie – źle. Potem usiadł obok mnie wielki murzyn i śmierdział – nie wiem czym, ale niezwykle intensywnie. Wysiadłem. Na uczelni byłem dwie po. Biuro otwarte, bo nie DO drugiej tylko OD drugiej – ale skąd miałem wiedzieć, skoro pępowina odcięta. Okazało się, że nie dofinansowują wycieczek szkolnych, więc cała podróż na marne. Trudno. Zdecydowałem, że trzeba się wziąć, zrobić coś konstruktywnego, jakiś czyn, który nada sens dniu, bo do tej pory był jak pieróg bez farszu. Kupiłem bilet roczny na tramwaj i poczułem się nieco lepiej. Zawsze to jakiś bodziec - solidnie sobie gotówki upuścić. Zrobiło mi się poza tym trochę cieplej ze złości. Poszedłem do Muzeum Wzornictwa, gdzie wystawa Nature Design. Dopiero kiedy byłem już wewnątrz uprzytomniłem sobie, że dzisiaj poniedziałek. Źle - muzea nieczynne. Studenci jacyś rysowali przedsionek i dziwnie na mnie patrzyli. Od tamtej pory stan mój już się właściwie nie pogarszał. Idąc do domu zaszedłem jeszcze do bardzo dziwnego sklepu India Food Bazaar. Na początku myślałem, że galeria, bo na wystawie instalacja a la Matthew Barney. Szybko się wydało, że za Kunst wziąłem jakieś indyjskie warzywa. Nad wejściem olbrzymi napis FRISCHE FISCHE. Niestety nie wytrzymałem długo w środku – fische nie były frische. Wróciłem do domu i masz – zastałem pocztę o obowiązkowym ubezpieczeniu...

I jeszcze historia smutna o ptaszku. Na dworcu jest ogromna budowa. Kopią tunel nowy pod rzeką. Koparki i inne transformery piękne żółte już usypały wewnątrz rzeki wyspę i teraz w środku tej wyspy zaczynają kopać dalej. Jest jakby ogrodzony wałem plac pośrodku rzeki, dookoła którego płynie woda. I pośrodku tego placu siedział sobie dziś ptaszek – jakiś rybny, mewa czy coś. Podjechała kopara na gąsienicach, wielka niemożliwie. Zatrzymała się, bo pan ptaszka zauważył. Otworzył drzwi i powiedział mu, żeby sobie poszedł. To on odszedł trochę, ale nadal zagradzał. To pan podjechał dalej – ptaszek odsunął się kawałek ale znów na drodze usiadł. To pan wyszedł w ogóle, przeprosił ptaszka grzecznie na bok i pojechał kopać. Czemu ptaszek nie odlatuje - myślę. Ptaszek był w ogóle dość niemrawy, minę miał niewyraźną, oczy szklane - tak mi się z daleka zdawało. I niestety, jak się odwrócił drugim bokiem to się okazało. Ciągnął za sobą skrzydło lewe, kompletnie zdefasonowane i kwalifikujące się natychmiast na ostry dyżur małych zwierząt. On sobie tam pośrodku rzeki czekał grzecznie na lot do krainy wiecznych łowów a pan mu przeszkodził. Pomyślałem zaraz o Zosi, która by się wpław rzuciła ptaszkowi na pomoc. A ja, stary cynik, zasępiłem się tylko nad ptasim losem i poszedłem. I z tego wszystkiego zapomniałem kupić pastę do zębów.

Ścieżka dźwiękowa: The Rolling Stones: ‘Paint it black’. A potem od razu ‘She’s a rainbow’, żeby zaczął w końcu działać, bo nie wiem, co będzie...

Tajemnica Uetliberg Mountain

W sobotę było naprawdę pięknie. Wstałem niestety karygodnie późno. Miałem co gorsza mnóstwo do zrobienia a tu za oknem słońce i kusi. Ale zasiadłem. Nie usiedziałem piętnastu minut, kiedy doszło do mnie, że przecież źle robię. Trzeba mózg dotlenić i naświetlić póki widno a w nocy można wcale nie gorzej siedzieć. Poza tym to tylko godzinka... I wyszedłem. Wziąłem jednoślad i pojechałem na nim aż do końca Letzigraben, do góry, potem ulicą In Der Ey też do góry aż po 5 minutach znalazłem się pod szpitalem Triemli. Przypiąłem rower do barierki, bo przede mną wyrósł stok regularny. Zurych leży w dolinie pomiędzy dwoma łańcuchami gór niezbyt może wysokich, ale jednak mimo wszystko gór. Ta najbliżej mojego domu nazywa się Uetliberg, jest najwyższym punktem w Zh i ma na czubku maszt telekomunikacyjny. I to na nią właśnie postanowiłem sobie wejść. Z dołu wyglądała dość błaho, godzina maksymalnie. Okazały się to być tylko pozory. Podejscie zajęło mi ok. 150 minut. Czułem się niesamowicie – widoki niekiedy tatrzańskie nieomal, bo stromizny poważne. Jednocześnie las mieszany z bukami w dużej ilości, więc kolory jesienne jak z National Geographic. Miejscami zdawało się, że zza krzaka może wyskoczyć jakaś dzika zwierzyna albo przynajmniej sir David Attenborough. I wszystko to o kwadrans piechotą ode mnie. Szlak dość łagodny, szeroki na samochód, pięknie utrzymany. Cały czas mijały mnie matki z niemowlętami w wózkach, pary z dziećmi do lat trzech i staruszki ledwo powłóczące nogami. Wszyscy schodzili. Jak to tam wszystko na górę wyszło? Jedną z babć wnusia musiała prowadzić pod rękę. Dziarski naród, ot co – myślę i idę. Jeszcze przed szczytem doszedłem do większej przecinki i ogarnęła mnie euforia kompletna. Widok bezkresny na jezioro z żaglami, wszystko w słońcu a na horyzoncie góry pod śniegiem. Zachwycony kontemplowałem sobie w ciszy landszaft gdy minęło mnie dwóch panów delikatnych niezwykle, uczesanych doskonale, w okularach p-słon i w futrach. Maszerowali sobie w dół, sterylni i pachnący, pod rękę. Nie – pomyślałem – matki i babki OK, ale ci dwaj tu w tym stanie na pewno o własnych siłach nie przybyli. Kompletnie spocony dotarłem w końcu na szczyt. Tajemnica babć, niemowląt i strojnych efebów wyjaśniła się: dwadzieścia metrów pod wierzchołkiem stoi sobie stacja kolejowa. Specjalny Sbahn z dworca głównego ogromną pętlą wjeżdża od tyłu na Uetliberg!
A u szczytu nagroda – hotel z restauracją i ogromna wieża widokowa. Wspiąłem się oczywiście od razu na wieżę i zaznałem zasłużonych rozkoszy panoramicznych. Miasto, szkoła, jezioro, doliny i Alpy – wszystko moje. Wiało solidnie, stosownie do wysokości. Kiedy już osiągnąłem fazę plateau, zacząłem zbierać się do powrotu, bo robota na dole czekała. Schodziłem lekką stopą, zadowolony, że zmogłem a nie wjechałem. I kiedy tak kroczyłem upojony fizyczną przewaga nad oseskami, matkami karmiącymi i seniorami w chodzikach, minęło mnie najpierw kilku młodych ludzi wbiegających na górę a po nich grupa opalonych żylastych starców, którzy podjeżdżali krętym szlakiem na rowerach górskich. Do domu dotarłem już bez cienia pychy, syty wrażeń i z mózgiem porządnie natlenionym wziąłem się za pracę.

Ścieżka dźwiękowa: Goldfrapp ‘Felt Mountain’. Właściwie cała płyta. Na okładce jest dziwna pani zlustrowana a na odwrocie Matterhorn. Zlustrowana w znaczeniu zmirrorowana. Podwójne dno - double bottom. Holds to the shit.

sobota, 20 października 2007

John Lennin vs KraftWerk


Dziś wieczorem wydałem kolację dla moich pierwszych zurychskich dobrodziejów, Kamili i Petera. K&P gościli mnie i żywili w swoim mieszkaniu przy Pflanzschulstrasse najpierw przez cztery dni w czerwcu, kiedy przyjechałem na rozmowę kwalifikacyjną, a teraz jeszcze przez dziesięć dni w październiku, gdy szukałem mieszkania. Zająłem ich pokój dzienny i codziennie około szóstej rano miałem lekkie wyrzuty sumienia słysząc przez senną watę jak chrupią muesli przy swoim mikroskopijnym stoliczku w kuchni. Na szczęście K wyjaśniła, że zawsze tam jedzą a stół w dziennym tylko od wielkiego dzwonu (może lekko przesadziłem - zawsze na kolację). Dług wdzięczności będę im spłacał jeszcze długo - na zadatek podjąłem ich dziś wieczerzą. Zaprosiłem też oboje moich współlokatorstwo ale przyjęła tylko Jana - Michael pojechał do Berna, jak co weekend. Kiedy wchłonęliśmy już leguminę i przystąpiliśmy do tankowania kawy, herbaty i koniaku (spokojnie, nie obrobiłem banku - trunek był na stanie kiedy się wprowadziłem) rozmowa zeszła na temat pracy. Zresztą jakże by mogło być inaczej, skoro przy stole siedziało czworo architektów. W każdym razie K pracuje w biurze Stücheli Architekten, które zaprojektowało mieszkaniówkę o nazwie KraftWerk1 wym: kraftwerkajnc. Zwiedzałem ten dom dwa tygodnie temu podczas 'wycieczki klasowej' i już od dawna miałem o nim wspomnieć. Jest to niewielki kwartał składający się z trzech budynków mieszkalnych i biurowca. Wszystko na terenie poprzemysłowym. Architektura z zewnątrz bardzo OK ale nie rzuca na kolana. Oglądałem ją w czerwcu ale ani fasady ani bryły nie wywołały u mnie gęsiej skórki. Tymczasem w środku jak się okazało wyprawiają się dziwy nieopisane. Inwestorem była spółdzielnia/wspólnota/sam-nie-wiem-jak-to-nazwać (niem. Baugenossenschaft) składająca się z filozofów, socjologów, różnorakich artystów, poetów, projektantów i po prostu dziwaków - przy czym, jak nam wyjaśniła przewodniczka, to nie jest jedyna tego rodzaju grupa w CH. Cała banda przez dziesięć lat mniej więcej przygotowywała się do zamieszkania wspólnie. Spotykali się i wszystko obmyślali, jednocześnie poszukując ziemi. I trafiło im się, bo kupili teren, na którym ktoś zaprojektował sobie biurowiec ale na skutek spadku cen zrezygnował z budowy i wystawił tanio na sprzedaż. Oni się wtedy sprężyli, banki i inne spółdzielnie pomogły i nabyli. Mieli wolty skomplikowane z projektantami, ale ostatecznie dom jest w portfolio Stücheli. Pani mówiła, że palce maczali też Bünzli&Courvoisier. Dość, że zwykły z zewnątrz bloczek w środku mieści różnorakie atrakcje społeczne o których mnie się na przykład w PL nigdy nie śniło. To teraz w punktach:
A: Korytarzowiec, ale jaki!. Na niektórych piętrach system Marsylski, tzn mieszkania maisonette dwukondygnacyjne do góry i do dołu.
B: Wszystkie mieszkania mają okna na korytarz. Różne okienka, o różnych proporcjach, na różnych wysokościach. Czyli można zajrzeć do środka! Np przez jedno z nich było widać wnętrze czyjejś szafy z płaszczami i marynarkami:) Malutkie okno-szparka w każdych drzwiach. Mieszkańcy oczywiście mogą, jeśli chcą, zasłonić od środka - ale nie zasłaniają.
C: Są dwa mieszkania montrualne (po 9 pokoi) na kilku kondygnacjach rozłożone. Na dodatek połączone. Mieszka w nich piętnastoosobowe wohngemeinschaft! Czyli tak, jakby 15 osób na spółkę wynajęło... coś ogromnego. I to nie studenci, tylko stare konie. Niektóre bardzo stare. I naprawdę tworzą wspólnotę - mają różne grupowe zajęcia. Np. co dziesięć dni dwie osoby gotują kolację dla wszystkich, później zmiana. Świetnie wygląda ich kolekcja filmów - wszyscy się dorzucali, więc wyszła pokaźnej wielkości wypożyczalnia osiedlowa.
D: Mniej więcej w połowie wysokości budynku trakt sie wypłyca z 18 metrów do 16 i powstaje balkon, który się ciągnie wzdłuż całości (ok 60 metrów). Wychodzą na niego różne mieszkania. Nie jest poprzedzielany ściankami! Dzieciaki się oczywiście na tym piętrze wszystkie znają i łażą bez limitu po mieszkaniach. Stoi mnóstwo różnorakich stolików i krzeseł z różnych parafii.
E: Jest wspólny sklepik na parterze czynny tylko wieczorem przez 2 godziny. Zajmują się nim 2 osoby. Sprzedaje się tam produkty polecone przez różnych członków wspólnoty a także np książki napisane przez mieszkańców albo jakieś inne ich produkty - niektóre oczywiście z klucza 'nie mam co robić, więc może pomaluję na szkle' a inne - świetne.
F: Oczywiście, jak w każdym szwajcarskim domu wielorodzinnym (słowo 'blok' jakoś nie przechodzi tu po prostu przez palce) pralnia jest wspólna. Tylko że zwykle mieści się w piwnicy i nosi miano Waschküche a tutaj zajmuje prominentne miejsce na parterze i nazywa się dumnie Waschsalon.
G:Na dachu jest taras z widokiem na całą dolinę. Przylega do niego pomieszczenie służące do urządzania imprez -urodzin, grilli, etc., z własną kuchnią i łazienką. Odbywają się tam zebrania wspólnoty a także pokazy filmów - w 'bloku' działają dwa kluby filmowe.
To tylko kilka przykładów, do Z spokojnie bym z pamięci dociągnął. Nachodzi mnie w tym miejscu refleksja następująca: jakie to świetne! Pewnie o tym właśnie marzył Lenin, gdy przebywał na emigracji w Zurychu. Nie wiedział biedaczek, że rewolucja to pociąg w dokładnie przeciwnym kierunku. Myślę sobie o niezliczonych klatkach schodowych Kabat, Gocławia i Bemowa, gdzie mieszkańcy nie wiedzą, jak się nazywa sąsiad z naprzeciwka i gdzie każdy ma WŁASNĄ pralkę, projektor i balkon. Szwajcarzy są bogaci, bo rozrzutność mniej u nich powszechna, niż w plemieniu Lecha... Osobiście mam wrażenie, że w PL też by tak można, tylko nikt o takich rzeczach nie wie. Moje zdjęcia z wnętrza Kraftwerk1 tutaj. A oficjalna strona spółdzielni tutaj.

Ścieżka dźwiękowa: John Lennon: 'Imagine'.
Chodzi mi oczywiście o zwrotkę im. Lenina:
Imagine no possessions
I wonder if you can
No need for greed or hunger
A brotherhood of man
Imagine all the people
Sharing all the world
***
You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one
I hope someday you'll join us
And the world will live as one

poniedziałek, 15 października 2007

(Double) Oh James!


Nie trzeba być Ianem Flemingiem, żeby wiedzieć, że bez seksu i przemocy mało co się nadaje do czytania. Dlatego świetnie się złożyło, że tytuł nawiązuje do Bonda, bo w jego osobie S i P łączą się i mieszają w jeden perfekcyjny koktajl.

Dżejms to co prawda nie double-oh-seven tylko nowiuteńki kwartał zaprojektowany przy Anemonenstrasse w Zurychu przez biuro Patricka Gmüra. Ale dobra. S reprezentowany jest przez różowe wejście. Za P można przy pewnej dozie dobrej woli uznać fakt, że gdy pierwszy raz go oglądałem, po trzech zdjęciach wysiadła mi bateria. Poza tym są krotochwilne karaibskie kolory, których nie powstydziliby się Don Johnson i Philip Michael Thomas.
James jest olśniewający, ponieważ:
A – czarny z daleka cokół z bliska okazuje się wcale tak na prawde nie być czarnym i opalizuje jak benzyna w kałuży.
B – w długim białym budynku są mieszkania typu maisonette: dwukondygnacyjne z loggiami przez dwa piętra.
C – podniebienia balkonów pomalowano na różne kolory i wygląda to wspaniale.
Punkt C dedykuję Gosi Kuciewicz, która kiedyś pisała referat z budownictwa o podniebieniach. Właściwie prosiłbym G, żeby dedykacją podzieliła się z Pawłem Gozdyrą, o ile ten obieca, że na Kochanowskiego przez pamięć o Wujku nie da tak pomalować.

Kwartał jeszcze nie jest skończony – oddali dopiero dwa budynki a trzeci w budowie. Długi białas z maisonetkami ma rzut fai czy też L. Oprócz niego jest jeszcze bloczydło granatowo-różowe, w którym umieszczono główne wejście. Trzeci będzie zwinięty wokół wewnętrznego dziedzińca. Na jednym z rogów narysowali mu małą przewyżkę, główkę dwukondygnacyjną. Paweł Ma powiedziałby: drzemiąca kobra.
Rozczulił mnie szczególnie lokal mieszkalny w fajce na parterze, w którym wstawiono ogromne okna, przez które rzecz jasna widać wszystko, co się wyprawia w środku (niestety akurat nic się nie działo, ani S ani P). A przed mieszkaniem taras, wokół którego żywopłot dopiero wyrośnie a tymczasem beztrosko sobie na nim stoją: grill ze stali nierdzewnej, pomarańczowy fotel z ikei i ogromny składany stół do pingponga. Wszystko bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Siódme: nie kradnij – w CH to działa.
Dodam, że w Zh jedyne wolne miejsca na budowanie to tereny po likwidowanych zakładach przemysłowych albo ewentualnie wyburzenia starej substancji. Dlatego w google earth jak ktoś wpisze lat=47.3813981211, lon=8.49611442576, to zobaczy na miejscu Jamesa fabrykę. Z resztą zostawili z niej jedną z hal i teraz służy jako sala zebrań wspólnoty mieszkaniowej (serio). Także lepiej obejrzeć moje zdjęcia tutaj.
Teraz budzi się mój wewnętrzny Fleming i mówi, że wskaźnik nudy poszedł w górę a zegary S i P wskazują prawie zero. Dlatego już napisy końcowe: Dżejms powróci w odcinku "Dr No-more-money-penny".

Ścieżka dźwiękowa: Snoop Dogg: Beautiful. I dobrze, bo jest pięknie. Snoopy jeśli chodzi o P to chyba wie o co dokładnie chodzi a S to ma po prostu hmm... w małym palcu. A poza tym było o kolorach i muzyka też musi być kolorowa. Na przykład czarna, man. Logiczne. Trochę synestezji nie zaszkodzi nikomu. Poza tym Snoop jest czarny tylko z daleka. Z bliska jest prawdopodobnie brązowy a kto wie, może z bardzo bliska opalizuje jak benzyna w kałuży?

wtorek, 9 października 2007

Nieźli w te klocki


Jeżeli słówko Courvoisier przywodzi Wam na myśl koniak to bardzo dobrze. Ale jeżeli komuś kojarzy się przede wszystkim z Buenzli&Courvoisier to proszę się nie przejmować - to nawet lepiej. Obejrzałem przedwczoraj kameralną mieszkaniówkę, którą panowie B&C zbudowali przy uliczce Hagenbuchrain w Zh i w mojej osobistej hierarchii natychaczy zajmują chłopcy obecnie najwyższą pozycję. Nie będę rozwijał czerwonego dywanu z przymiotników, choć mógłbym, ale obiecuję, że z najbliższego kieliszka koniaku Courvoisier uleję kilka kropel za zdrowie tych dżentelmenów. Jest tak: kilka kosteczek, poprzestawianych względem siebie i na dodatek na spadzistej działce, więc wszystkie na wszystkie w perspektywie zachodzą, spoza się wyłaniają i na się nakładają i przymykają. Wszystkie powkopywane w zbocze, w związku z tym maksymalnie cztery kondygnacje a minimalnie dwie wystają. Okna ogromne - stolarka z mosiądzu, w każdym oknie roleta. Żadnych balkonów - same loggie, wyłożone bardzo przyjemnym drewnem (może to czereśnia a może cedr ale czerwonawo-pomarańczowe). Pomiędzy domkami ścieżki publicznie dostępne a przy nich tu i ówdzie przyrządy do igraszek dla dzieci. Wszystko to wykończone w tynku w kolorze bieli złamanej bardzo celnie w kierunku beżowym, subtelnie niezwykle. Zdjęcia robiłem wieczorem i wyszły mało kontrastowo. Ale kluczowe są proporcje tych domów - mistrzowskie. Ech, co tu opowiadać - proszę sobie tu hiperkliknąć i naocznie przekonać się, że są istotnie nieźli w te klocki...

Ścieżka dźwiękowa: Jose Gonzales - Heartbeats. Zofii siostrze dedykuję, bo mi go raiła dawno a ja się dopiero teraz poznałem. Ale też wszystkim, którym podoba się reklama sony bravia z piłeczkami. Jak ktoś nie widział to proszę natychmiast w youtube wpisać sony bravia balls i umrzeć z zachwytu. Zh by się też nadawał, bo stoków tu dostatek i ulic stromych z tramwajami. Jest nawet kolejka linowa. Może na pożegnalne przyjęcie zainwestuję w kilka kontenerów piłek, rozsypię i ucieknę... A skoro już oglądają piłki, to niech zobaczą też króliki: youtube>sony bravia play-doh

Sidi Rom?


Na pierwszy rzut oka wygląda to na fragment zabudowań rumuńskiej misji dyplomatycznej. Tymczasem jest to dom przy Letzigraben 124, obecnie centrum moich operacji na terenie Alp. Okno otwarte na drugim piętrze - moje. Z okna widać z lewej przeszłe sukcesy metody lekkiej mokrej a daleko z lewej górę Uetliberg.

Od frontu nieco bałkański w wyrazie dom jest typowym szwajcarskim bloczkiem z lat '60. Ma wspólną pralnię w piwnicy z jedną pralką i specjalną kartką na której zapisuje się stan licznika prądu na początku i na końcu prania. Ma też arcyczystą klatkę schodową z prymitywnym praprzodkiem domofonu, który działa tylko w jedną stronę - tzn można zadzwonić do mieszkania ale mieszkaniec musi zejść na dół, żeby otworzyć. Mój pierwszy gość stał długo pod drzwiami, zanim stwierdziłem, że dialogu nie będzie, bo słuchawki nie znajdę, bo jej po prostu nie ma.

Mieszkam w Wohngemeinschaft(niem. wspólnota mieszkaniowa)z Michaelem Schiess (CH) i Janą Henschen (DE). Ona studiuje na drugim roku architektury, on na trzecim roku inżynierii lądowej, oboje bardzo sympatyczni. Ich nazwiska można łatwo przetłumaczyć jako Michał Strzelec i Janka Jesiulek (to tylko propozycja - Hanschen to bardzo daleko posunięte zdrobnienie od Hans czyli Jan i na dodatek jeszcze a zamienione na e). Wynajmuję najmniejszy pokój, bez balkonu i z oknem na późny zachód ale za to najtańszy z trzech.
Skromny wystrój mojego salonu pokazuje smagografia. Teraz już jest lepiej, tzn. zdjąłem spodnie suszące się na elementach regału i złożyłem regał. Jest sporo miejsca - zmieszczą się jeszcze minimum cztery rozłożone karimaty. Zapraszam!

Ścieżka dźwiękowa: The Police - Man in a suitcase. Jest tam o skromnych warunkach lokalowych:
I'd invite you back to my place
It's only mine because it holds my suitcase
It looks home to me alright
But it's a hundred miles from yesterday night

poniedziałek, 8 października 2007

Mauser


Wielbiciele mysiego gatunku donieśli mi, że zniknęły myszki z galerii w witrynie na Placu Konstytucji. Zagadka się wyjaśniła - myszy w Zurychu. Jak informuje plakat tutejszego ZVA (czyli po polsku ZTM) amatorzy serka mogą się cieszyć - po Zurychu znów kursuje tramwaj fondue! Na plakacie myszki próbują nacisnąć guzik otwierający drzwi. Widziałem ten tramwaj, ale nie zdążyłem zrobić zdjęcia: jest to wagon restauracyjny, zatrzymuje się na przystankach a w srodku stoliki z lampkami, wino i ser topiony. Umieją tu sobie dogodzić, tego im odmówić nie można.

A temat mysi jest aktualny tez z powodów szkolnych. Na ostatnim wykładzie Bauprozess: Ausfuehrung (pol. budowa) byłem trochę zdezorientowany, bo opowiadano o trudnosciach w realizowaniu i eksploatacji budynku wydziału chemii ETH i wspomniano miedzy innymi o jakims zagrozeniu dla instalacji elektrycznej i informatycznej, ktora nazywa się 'mojze'. Nie wiedziałem co to, więc zapytałem. Okazało się, że tak brzmi liczba mnoga od Maus, czyli mysz. Maeuser - mojze - myszy - przegryzaja kable. Wyszedłem na zoo-ignoranta. Ale teraz już wiem.

I jeszcze soundtrack: Angelo Badalamenti: Fire Walk With Me - na dzisiaj szczególnie adekwatny utwór 'Sycamore trees' - właśnie opadają liście z tutejszych platanów i wszystko wygląda fotograficzno-kalendarzowo. Okropne tylko, że liści nikt tu nie pali - wszystkie idą grzecznie na kompost. Zapach jesieni wydaje się przez to w porównaniu z polskim jakiś kaleki.

wtorek, 2 października 2007

TOTO buduje stadiony!


TOTO = Stadt Zurich. Dziś (niedziela - cały post jest leciutko przeterminowany - przepraszam) dzień otwartych drzwi na nowym stadionie Letzigrund. Wybrałem się. Wszystko zorganizowano doskonale - i to żaden komplement tylko po prostu tutejszy standard. Całe Letzi otwarto do zwiedzania przy czym można było oglądać samopas lub wybrać którąś z trzech opcji oprowadzania przez przewodnika: Gastronomie (ukierunkowane na jedzenie), Kunst am Bau (podziwianie obiektów sztuki zintegrowanych w budynku - licznych i pochowanych) i Architektur. Jak łatwo się domyślić, najbardziej interesowało mnie Gastronomie, ale w sumie Architektur też by ostatecznie uszło. Tylko, że na wszystkie wycieczki trzeba było się zapisać wcześniej przez internet i oczywiście kiedy wczoraj wieczorem się o tym dowiedziałem, to wszystko już było ausgebucht, czyli zaklepane. Postanowiłem jednakowóż postąpić zgodnie z mentalnością wschodnio-europejską i po prostu przyjść, bo przecież może ktoś zaspał a może uda się wejść 'na pasożyta'... Nie pomyliłem się. Na dodatek miałem szczęście i były wolne miejsca na wycieczce o jedenastej, czyli od ręki bez czekania. Dopisano mnie długopisem a punktualnie o 11 zjawił się pan Consolascio (połowa duetu Betrix&Conscolascio), projektant i oprowadził czterdziestoosobową grupę po całym budynku. Starał się mówić po niemiecku ale niestety często wpadał w Schwitzerduutsch, więc przez pierwsze dziesięć minut zrozumiałem tylko, że lamelki na suficie (wskazał palcem) są zrobione z robinii (Robinien). Potem niemiecki szedł mu trochę lepiej i dowiedziałem się trochę o panelach słonecznych, które umieszczono w dużej ilości na dachu, o kolorze krzesełek, który dobrano do bieżni (czerwone) i które są nie wszystkie takie same, żeby lepiej się starzały. Obszedł z nami cały obiekt i po kolei o wszystkim mówił. Wygląd miał architektoniczny, dostojno-pocieszny: włos siwy rozwiany, twarz ogorzała, zęby mocne, garnitur ciemny, koszula biała, but stębnowany. Miał być z czego dumny: wszystko zrobiono bardzo solidnie a projekt wysiedziano do najdrobniejszych detali. Szczególnie fanatyczne są nisze w żelbecie, w które idealnie składają się drzwi. Większość szczegółow narysowano na spad, tak też zbudowano i wyczyszczono na glanc. Z wyjątkiem tych miejsc, które wykonano ze stali corten i które już bardzo ładnie rdzewieją - zgodnie z planem. Najlepsze w tym wszystkim, że przy całej szorstkiej bunkrowatej grubaśnej betonowości budynek pomalowano w środku na bardzo zdecydowane kolory. Na zewnątrz dominuje antracytowo-szary i bordowy (betony) ale we wnętrzach klasyczny zestaw Corbu z Marsylii: bardzo nasycony zielony, żółty, niebieski i czerwony. Ale też inne, w różnych zestawieniach. Mało tu wyposazenia z katalogu. Wszystkie meble w szatniach dla sportowców zaprojektowane specjalnie do budynku. Ścianki działowe oklejane fornirem pasującym do robiniowego podniebienia. Rozkosz dla oczu. Oczywiście biegałem z otwartą buzią jak przybysz z Kazachstanu i fotografowałem detale dopóki starczyło baterii. Lekcja z tego dnia płynie dla mnie podwójna. Po pierwsze: w Szwajcarii nie buduje się po łebkach. Oni jak już się za coś biorą, to robią to porządnie, nieważne czy to ławeczka w parku czy stadion. W powietrzu czuło się zadowolenie profesjonalistów z dobrze wykonanej pracy. Po drugie: zainteresowanie szerokich mas architekturą. Tłumy zwykłych obywateli przyszły zobaczyć na co wydaje się ich podatki. Urzędnicy pokazywali im z dumą świetną, solidną inwestycję, która posłuży miastu przez lata. Było w tym wszystkim coś bardzo krzepiącego, nastój konstruktywnej społecznej kontroli, która właśnie wypada bardzo pozytywnie. Ciekaw jestem ile by kosztowało wprowadzenie krótkich turnusów tresury demokratycznej i światopoglądowej w Szwajcarii dla naszych urzędników państwowych? Może wyszłoby taniej, niż nieuchronna naprawa lub wymiana powszechnej w kraju tandety?

Moje zdjęcia do obejrzenia tu.
O stadionie na swiss-architects.com mozna poczytać sobie(po niemiecku) tu.
I jeszcze oficjalna strona Letzi tu.

scieżka dźwiękowa: kings of convenience - pozytywne brzdąkanie z beztroskim tekstem o uwodzeniu Norweżek, nie odwraca uwagi od architektury.