poniedziałek, 25 lutego 2008

Vals

W piątek rano wstałem z łóżka i udałem się prosto do odległej o 170km wanny. Pojechaliśmy samochodem W.Z., która prowadziła. Zabraliśmy jeszcze współpolaka P.W. i dwóch Chińczyków. To był dla wszystkich doskonały interes, bo dzięki dodatkowym pasażerom podróż wyniosła na głowę równowartość jednej trzeciej ulgowego biletu kolejowego. Dzięki pewnej dociekliwej osobie wiem już od pewnego czasu, że ten rodzaj oszczędności ma nawet nazwę - car-pooling. Co prawda roztargniony azjata Sunan Tu kosztował nas pół godziny cennego czasu i paliwa, bo trzeba było zawrócić na autostradzie po plecak, który zostawił na stacji benzynowej, ale i tak się opłaciło i zdążyliśmy na 11 do Vals, gdzie już czekała reszta grupy.
Tym razem to ja wystąpiłem w roli kaowca. Nauczony doświadczeniami starszych kolegów miesiąc wczesniej zadzwoniłem do term, żeby zarezerwować miejsca na sobotę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy miła pani w słuchawce oznajmiła, że weekendy ma zabukowane do wiosny. Cóż było robić - wziąłem piątek. Na mojego maila o planowanej higienie odpowiedziało piętnaścioro chętnych i tyle też miejsc zarezerwowałem.
Pomimo wielokrotnie ponawianych próśb o powiadomienie w razie zmiany planów na tyle wcześnie, żeby jeszcze dało się odwołać rezerwację, trzy osoby zrezygnowały mailowo w noc przed wyjazdem. Jeden Amerykanin w ogóle bezczelnie zadzwonił z łóżka żeby powiedzieć, że się nie kąpie, kiedy my właśnie wjeżdżaliśmy do Chur. Zrugałem ostro przedstawiciela najpotężniejszej nacji świata i jak zwykle postanowiłem, że ostatni raz cokolwiek organizuję. Szykowałem się na intensywne świecenie oczami przed retoromańską recepcjonistką, ale na szczęście to ona powitała nas słowami, że system się zawiesił i że przeprasza i że zaprasza.
Jeżeli kiedykolwiek zajmę się nauczaniem, tak jak mi to kiedyś przepowiedział Olgierd Jagiełło, to moje pierwsze seminarium p.t. 'jak oszukują nas fotografie architektury', odbędzie się przy wejściu do term w Vals. Tego wejścia nie ma na żadnym zdjęciu - jest tak żałośnie niereprezentacyjne i obskurne, że dopiero teraz zacząłem żałować, że go nie sfotografowałem. Wchodzi się mianowicie przez zwykłe metalowe drzwi osadzone w betonowej ścianie niskiej przybudówki nienajlepszego hotelu z lat '70 do długiego kiszkowatego korytarza, w którego połowie pojawia się niewielka recepcyjka. Drogę oświetlają chamskie świetlówy przesłonięte jedynie panelami ze stalowej siatki o wyglądzie i wdzięku starych rajstop. Być może Zumthor chciał w ten sposób przez kontrast przygotować gości na następujące później delikatesy. Bo dalej delicje zumthorowskie rozgrywają się w precyzyjnie zaplanowanej sekwencji.
Aperitif. Szatnie. Ktoś opowiadał mi, że mają nastrój lupanaru i chyba coś w tym jest, jakkolwiek z pewnością potwierdzić nie mogę. Czarny sufit, punktowe światło, bordowy fornir i chromowane numerki. Niekoedukacyjne, ale i tak rozbierałem się w wielkim pośpiechu.
Schody. Po obmyciu pod mrocznym prysznicem za jedwabną zasłonką schodzi się po wielkich majestatycznych schodach z mosiężną poręczą na poziom kąpielowy. W centrum znajduje się główny basen (33 st. Cels.) otoczony pudełkami-kolumnami kryjącymi różne atrakcje. Dookoła basenu można chodzić, siadać na ławach, wieszać płaszcze kąpielowe na specjalnych mosiężnych 'trzepakach', czaić się na wolny leżak i, jeżeli jest się wystarczająco zuchwałym studentem architektury, robić zdjęcia z biodra zamaskowanym za pomocą ręcznika aparatem.
Przystawki. W rogu hali łaziebnej są małe schodki, po których schodzisz do ciasnego dołu z gorącą wodą. Jest tam dziura w scianie, zaledwie rozmiarów człowieka, którą przeciskasz się do małej komórki z kamienia łupanego. Woda bulgocze a z sufitu płyną dziwne dźwięki. Nowy wymiar przyjemności.
Albo: wchodzisz do kamiennego pudełka pomalowanego w środku na rudoczerwono i od początku gorzko żałujesz - w środku ukrop. Najpierw gęsia skórka, potem każdy włosek pokrywa się bąbelkami a pot bije na czoło. Ale siedzisz grzecznie, bo każde poruszenie wywołuje bezlitosne fale świeżej gorącej wody a nie ma skąd dopuścić zimnej. W końcu czujesz się jak gotowy pieróg i wyskakujesz. Cały parujący dostrzegasz zaraz naprzeciwko wejście do pudełka z mosiężnym oznaczeniem 14C. Jak bardzo zimna może być zimna woda - przekonajmy się. Bardzo zimna: co jakiś czas wybiega stamtąd po serii krzyków ciężko dysząc głeboko schłodzony pierożek. I dopiero po wyjściu z lodowni robi Ci się naprawdę gorąco.
Inne pudełko: woda z płatkami rumianku. Bardzo przyjemna, dopóki ktoś nie zażartuje, że te płatki to naskórek starego Szwajcara.
Wielkie pudło: w środku czarno jak w pudle i trzy olbrzymie mosiężne prysznice. Z jednego leci deszcz, z drugiego pojedynczy strumień a trzeci to wąż strażacki.
Małe pudełeczko. Wewnątrz woda ciecze z rurki na żółty reflektor w podłodze. Na barierce wiszą mosiężne kubeczki, którymi możesz pić wodę. Sprawdziłem - ma smak krystaliczno-metaliczny.
Danie główne. Z dookólnej promenady wchodzi się do niewielkiego podłużnego baseniku z dziurą w szybie, przez którą można wypłynąć na zewnątrz. I o to właśnie chodzi. Pływasz sobie pod otwartym niebem w parującej ciepłej wodzie a wokół Ciebie ośnieżone góry. Ha ha ha - taaaak. Dla zwiększenia tej niebiańskiej przyjemności można jeszcze dodać hydromasaż poprzez wpłynięcie pod któryś z trzech strumieni wody, które tryskają bezustannie z trzech ogromnych mosiężnych 'kranów'.
Deser. Kiedy skóra na dłoniach i stopach pomarszczy się już dokumentnie, pora wybrać się do łaźni parowej. Wchodzi się przez pomieszczenie ablucyjne z prysznicem i miejscem na ręczniki. Potem mijasz gumową zasłonę i przechodzisz do czarnego, ledwo oświetlonego, wypełnionego aromatyczną parą przedziału z dwoma kamiennymi ławami i kolejną zasłoną. Za nią kolejny przedział, ale więcej pary i cieplej i znowu gumowa zasłona. W trzecim przedziale jest naprawdę gorąco, prawie nic nie widać a na końcu stoi dziwny obelisk, z którego sączy się odurzający, wonny tuman. Jeżeli Chińscy barbarzyńcy najadą Szwajcarię i pokonają jej walecznych obrońców, to w tej łaźni napotkają gotowe idealne miejsce na ekskluzywną palarnię opium.

Na terenie term obowiązuje zakaz fotografowania. I nic dziwnego, bo kto by chciał, żeby jego obnażone starcze ciało wystawiane było przez obcych fotoamatorów na widok publiczny w internecie. Ja jednak dopuściłem się tego wykroczenia z miłości do kamienia i betonu. Dlatego teraz, dopóki mnie nie aresztowano, można zobaczyć, jak beztrosko bawią się zamożni emeryci w cudownych wnętrzach Zumthora.

Ścieżka dźwiękowa: smukłe ciało trąc frotem nie pamiętasz już o tem jak czekałem z łopotem spragnionych ust.

10 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Ech Jaś. MYDLENIE oczu się skończyło. Sprawdziłem w internecie - ETH nie istnieje. Wszyscy Ci Twoi kumple z niby-studiów to tak naprawdę kumple od kieliszka. Przyznaj się, poznałeś uroczą 80-letnią wdowę i na jej koszt spędzasz czas na nartach i uzdrowiskach...

Jan Strumiłło pisze...

macku, wykryles mnie. roznia sie tylko szczegoly. ma 89 lat a na imie Helga. Juz zamowilem pavulon.

Anonimowy pisze...

(ratler)
chyba ma rocznik '89

Jan Strumiłło pisze...

1889

Anonimowy pisze...

Kochasz ją?

Anonimowy pisze...

Znalazłem jej zdjęcie...

http://www.nyssb.org/34SF/sf34art/HelgaVest.jpg

Anonimowy pisze...

Nieźle ję trzyma jak na 89 lat.

Anonimowy pisze...

ratler
bez zartow, wszyscy znaja twoje upodobania. 1989 - doskonaly rocznik, bogaty (!) bukiet, bardzo imprezowy, szczegolnie poludniowe stocki

Anonimowy pisze...

taki podzial przydaje blichtru, ale wszyscy wiemy, ze to tylko pozory - w Valsie daja tylko zupe ;)

Jan Strumiłło pisze...

Zupe?! wode mineralna daja tylko.